Drodzy Czytelnicy,
Wróciliśmy z piekła! To znaczy z Birmy, którą z piekłem
łatwo pomylić. Tak, tak, wiemy. Tak wspaniałych widoków i przemiłych ludzi, nie
spotkamy być może już nigdzie, ale jednak. Birma została mianowana piekłem, ze
względu na swoją kuchnię. Wciąż zastanawiamy się jak to możliwe, żeby w kraju,
w którym żarcie jest tak paskudne, mieszkali tak mili ludzie. Przez ostatni
tydzień podstawowym naszym posiłkiem był sam ryż z solą (pycha!) oraz kruche
ciasteczka. A na śniadanie w hotelach obowiązkowo: jajko sadzone, jajecznica
lub omlet. Przez pierwszy tydzień dawaliśmy szanse lokalnej kuchni Shan, ale
miało to czasem wybuchowe kosekwencje. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy po
wylądowaniu w Bangkoku, było rzucenie się w poszukiwania McDonaldsa…
No dobrze, może nie było aż tak źle, ale podkoloryzować
czasem można a nawet trzeba, a poza tym jesteśmy na świeżo :-) A za tydzień zapomnimy
o żarciu i zapamiętamy tylko te wspaniałe widoki i przemiłych ludzi, których
tam spotkaliśmy.
Dziś kolejny odcinek birmańskich opowieści, spisany jeszcze w
Birmie, a publikowany już z Bangkoku, gdzie w końcu znaleźliśmy Internet :-)
----------------------
Kolejnym etapem naszej podróży po Birmie było Bagan.
Zameldowaliśmy się w hotelu Kaday Aung, gdzie co prawda nie było dostępu do
Internetu, w zamian za to, w cenie, jaką płaciliśmy za dwuosobowy pokój w
hotelu w Mandalay (25 dolarów za 2-os. pokój), w którym łazienkę porastały
pieczarki, a serwis pralniczy urządził nam pranie naszych ciuchów w pobliskiej
rzece, mieliśmy apartament w stylu tropikalnym w ośrodku SPA z basenem,
śniadaniem w stylu europejskim na wolnym powietrzu oraz emerytami z Niemiec,
Francji i Ameryki, kórzy przyjechali tu… wróć!.. przylecieli tu, aby grać w
golfa i wozić się dorożkami na zachody słońca. Podaruj sobie odrobinę luksusu…
mmmm…
Ośrodek miał jeden minimalny problemem komarowy…
…na który jednak, jak przystało na dobrze wyposażonych
podróżników, mieliśmy odpowiedź:
Mandalay - 8 luty
2012
Zanim jednak dotarliśmy do Bagan, ostatnie chwile w Mandalay
spędziliśmy na wyprawie do Mingun – miejscowości oddalonej godzinę drogi łodzią
od miasta…
… z licznymi atrakcyjnymi widokami.
Wieczorem natomiast postanowiliśmy rzucić okiem na miasto
Mandalay z pobliskiego wzgórza. Poniżej widać je w tle, na pierwszym planie
wieżyczka strzegąca wejścia do Pałacu, który jest swoją drogą najbardziej przereklamowanym
miejscem w Birmie. 10 dolarów za wejście za płot, za którym znajdują głównie
wojskowe baraki. Dodatkowo pałac budowany był przez niewolników, a obecnie
dochody ze sprzedaży biletów trafiają do junty, zatem jednogłośnie ogłosiliśmy
bojkot!
W drodze na górę, po raz kolejny przekonaliśmy się, że
państwo birmańskie zupełnie nie trafia z alokowaniem wydatków budżetowych.
Twarze biednych dzieci mocno kontrastują z bogato zdobionymi posągami…
Po wdrapaniu się na Mandalay Hill (30 minut), wpadliśmy w
euforię, którą postanowiliśmy uczcić na fotografii. Zdjęcie sekwencyjne
nadawało się znakomicie, aby uwiecznić naszą eksplozję radości naszej grupy (od
lewej: Tina, którą poznaliśmy dopiero na miejscu – bardzo fajna Niemka, dalej
Mery i Dżawor, czyli ci, którzy zainspirowali nas do wyjazdu, a po prawej
autorzy tego skromnego bloga):
A także moment, w którym B. trafia łokciem w nos Dżawora:
Oraz ich bezcenną reakcję:
Po tym jak otrząsnęliśmy się z bolesnej sesji fotograficznej
(łokieć bolał jak diabli! ;-) ) zobaczyliśmy panoramę miasta. Nie była ona
jednak szczególnie ciekawa, jedynym elementem, który przykuł naszą uwagę był budynek
– jak się domyślamy – więzienia. Niestety miejscowi nie chcieli rozmawiać na
ten temat, dlatego fakt, że ten półokrągły kompleks na zdjęciu poniżej, to
więzienie, pozostawiamy naszym domysłom, opartym na obserwowanych detalach w
postaci pojedynczych osób przechadzających się pomiędzy budynkami oraz drutów
kolczastych…
Na koniec dnia oddaliśmy się obowiązkowej sesji
komputerowej. Oddani czytelnicy wszak nie mogą być zawiedzeni zbyt długim
oczekiwaniem na kolejne wpisy. Mimo powolnego Internetu, wszyscy dzielnie
stukali w klawisze… prawie jak w pracy ;-)
Bagan 9-11 luty 2012
Do Bagan dotarliśmy
dziennym autobusem z Mandalay. Z każdą chwilą tej 6-godzinnej podróży po
wertepach byliśmy coraz bardziej dumni z faktu, iż sprawdziliśmy zawczasu, że
nie należy kupować biletów na tylnych siedzeniach. I tak trzęsło dość solidnie,
ale na szczęście podróż była w miarę krótka, a autobus dość komfortowy. Nie
sposób nie wspomnieć również o tym, jak bardzo podróż umiliły nam birmańskie wideoklipy
disco i telenowele umiłowane przez kierowcę i puszczane na cały regulator…
Komfort, w którym dotarliśmy do Bagan i w którym
mieszkaliśmy, kontrastował mocno z perspektywą 9 godzinnej podróży lokalnym
autobusem "Excellent Power" (nazwa zdecydowanie na wyrost...) bez klimatyzacji…
...która czekała nas następnego
dnia w nocy, a w którą wyruszyliśmy z równie z równie lokalnej stacji
autobusowej…
Bagan to region, w którym znajduje się 4400 (słownie: cztery
tysiące czterysta !!!) pagod czyli świątyń oraz w którym „dzień dobry” nie
brzmi już jak Min gala ba! ale jak Sir, please buy souvenir! Słowem, bardzo
turystycznie.
Dzień, który spędziliśmy na wycieczce rowerowej po okolicy, spędziliśmy
na robieniu zdjęć pagod z ziemi…
…z innych pagod…
…robieniu sobie zdjęć pod pagodami…
…na pagodach z pagodami w tle…
…oraz byciu fotografowanym przez miejscową ludność przy
okazji odwiedzania kolejnych pagod…
I choć zdjęć zrobiliśmy setki, to żadne z nich nie oddaje
tego, co czuje się po wspięciu na – a jakże – pagodę – i spojrzeniu w dal na
rozległą dolinę, usianą… pagodami. Widok zapiera dech w piersiach.
Z Bagan, po obejrzeniu ostatniego pięknego zachodu słońca...
...udaliśmy się do Inle Lake, górskiej miejscowości położonej w pobliżu bardzo pięknego jeziora, gdzie udaliśmy się na trekking oraz na wycieczkę łodzią po jeziorze właśnie. I było cudownie, ale o tym opowiemy podczas
następnej okazji. Teraz jest pierwsza w nocy, właśnie zameldowaliśmy się w hotelu
w Bangkoku i uratowaliśmy nasze podniebienia świeżo wyciskanym sokiem z
pomarańczy… Dobranoc!
0 komentarzy:
Prześlij komentarz