Z żalem zostawiając za sobą Kubę wróciliśmy do Meksyku, a
konkretnie do betonowej kaszany zwanej Cancun, gdzie przyrodę zastąpiły
zwaliste wielopoziomowe hotele wypełnione amerykańskimi turystami. Było tak
brzydko i kiczowato, że w ramach protestu nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia.
Cóż z tego że plaża jedna z najładniejszych na świecie, skoro tak ufajdana
turyzmem…
Na szczęście w Cancun mieliśmy tylko nocleg i skoro świt
ruszyliśmy w dalszą drogę, a konkretnie do miejsca, gdzie mogliśmy pojechać jeszcze
przed wyjazdem na Kubę, ale sezon był nie odpowiedni. Czy zupełnie zgłupieliśmy
i czekaliśmy aż będzie jeszcze bardziej padać niż padało w maju?
Otóż nie! Wybraliśmy się na Isla Holbox (czytaj holbosz) aby
zobaczyć pewne zwierzę, które pojawia się tutaj w określonym czasie. Nie jest
to ptak, choć ptaków na Isla Holbox jest mnóstwo…
…a ryba. I to nie byle jaka ryba, bo największa na świecie!
Zanim jednak wyprawiliśmy się na otwarte morze w poszukiwaniu rekinów
wielorybich, bo to o nich mowa, Isla Holbox przywitała nas takim oto kiczowatym
zachodem słońca…
No po prostu obciach! ;-)
Następnego dnia skoro świt zapakowaliśmy się na łódkę, a
właściwie łódź motorową, z naszym przewodnikiem Alberto…
…i udaliśmy się w miejsce, gdzie wody Zatoki Meksykańskiej
mieszają się z wodami Morza Karaibskiego, co powoduje, że plankton unosi się na
powierzchnię, dzięki czemu można z bliska zobaczyć największą rybę na świecie!
Po drodze spotkaliśmy małe stadko delfinów…
…a po mniej więcej pół godziny na łodzi dotarliśmy w
miejsce, gdzie nad powierzchnią wody latały pelikany, co według Alberto jest
najlepszym wskaźnikiem że gdzieś w okolicy żeruje rekin wielorybi. Rekiny
wielorybie to gatunek rekina żywiący się podobnie jak wieloryby – planktonem.
Największe okazy na świecie dochodzą do 15 metrów długości i ważą ponad 20 ton.
Przy Isla Holbox pojawiają się rekiny od 4 do 10 metrów długości. Alberto
bardzo sprawnie wskazał właściwe miejsce…
… i już byliśmy u celu. Okaz, który wytropiliśmy, był „przeciętny”
– miał ok. 6-7 metrów długości i ważył pewnie z 10 ton :-)
Wokół niego pływały mniejsze osobniki oraz płaszczki, o
rozpiętości… eeee… skrzydeł?... tak na oko 3-4 metry. Zbiorowisko ogromnych
morskich potworów! :-) I gdyby emocji z samego wypatrzenia tychże okazów było
mało, założyliśmy płetwy, maski i siup do wody!
Pływanie z rekinami wielorybimi
polega na wskoczeniu do wody przed żerującym rekinem, poczekaniu aż pan gruba
ryba do Ciebie podpłynie i następnie płynięciu w tym samym kierunku co on,
przez kilkanaście sekund, w najlepszym wypadku ok. minuty. Później rekin robi
sobie przerwę i schodzi głębiej, albo przyspiesza wachlując swoim ogromnym
ogonem (B. raz dostał nim po nosie!) i trzeba wrócić na łódkę i ponownie
wpłynąć na kurs kolizyjny. Emocji było co niemiara, a gdy po pierwszym nurze,
kiedy to nie wiedzieliśmy skąd, dokąd i dlaczego rekin popłynie, udało nam się
rozczytać rekini sposób myślenia…. Tadam!
Po kilku próbach byliśmy na tyle sprawni, że mogliśmy
rekinowi dawać buziaki ;-)
To się nazywa stanąć oko w oko z rekinem ;-)
Ponieważ nasze zdjęcia nie są idealne i nie udało nam się zrobić zdjęć na których bylibyśmy i my i rekin (uwierzcie, że samo trafienie aparatem w rekina jest sukcesem), to żeby pokazać, jak mniej więcej wyglądaliśmy, ściągnęliśmy zdjęcie innego śmiałka:
Żeby nie zamęczyć rekina na śmierć (choć nie sądzimy by
zauważył naszą obecność), Alberto przetransportował nas w inne miejscem, gdzie
popływaliśmy z ooooooogromną płaszczką. Zdjęcia niestety nie wyszły. Po paru
godzinach obcowania z morskimi potworami wróciliśmy na suchy ląd, zjedliśmy
codzienną porcję tacosów i po krótkim noclegu, zrywając się jeszcze bardziej
skoro świt, wyruszyliśmy do Tulum oglądać ostatnie już na naszej trasie majowe
ruiny.
Jeśli macie ochotę zobaczyć jak rekiny wielorybie wyglądają przy
lepszym oświetleniu i z lepszym sprzętem nagraniowym – możecie obejrzeć film
poniżej: