Wsiadając
do samolotu, którym lecieliśmyna Kubę dotarło do nas, że właśnie minęła połowa
naszej podróży. Doszliśmy więc do wniosku, że przydałoby się jakieś połowinkowe
podsumowanie. Ponieważ na Kubie popołudniami dużo padało, przez co mieliśmy
dużo czasu na siedzenie przed kompem, to skleiliśmy do kupy Azjatycki Alfabecik
– małe (no dobra, może nie takie małe) podsumowanie naszych pierwszych trzech
miesięcy w podróży. Pomysł zerżnięty od państwa Rajskich (polecamy ich
znakomite alfabetyczne podsumowanie Filipin),
czekamy na pozew ;-)
A jak Azjaci
Pierwszym
naszym doświadczeniem związanym z Azjatami jest nocna podróż taksówką po
Bangkoku. Chcieliśmy dojechać do Banglamphou czyli dzielnicy gdzie mieliśmy
rezerwację, a ponieważ nie znamy tajskiego, to powiedzieliśmy „Banglampu” i
chcieliśmy pokazać na mapie. Taksówkarz wzgardził naszą mapą i zaczął powtarzać
„Banglampu, Banglampu!”. „Banglampu, banglampu, banglampu…”. Byliśmy
przekonani, że jest chory psychicznie i że nas zaraz zamorduje. Jak się jednak
okazało, nic nam nie zrobił. To nie w stylu azjatyckim.
Azjaci
są bowiem bardzo mili, uczynni, pomocni i zupełnie niegroźni, może poza tymi,
co kopią z półobrotu. Ubierają się
dziwnie, niektórzy chodzą w piżamach (zjawisko szczególnie popularne w
Kambodży, Laosie i Wietnamie). Większość zostawia Buddzie colę do popicia. Choć
często trudno się z nimi porozumieć za pomocą słów, to warto próbować językiem
pokazywanym. Często żartują, szczególnie proponując cenę za swój towar czy
usługę, dlatego warto się mocno targować.
Najwspanialsi
Azjaci występują w Birmie. Są bezinteresownie uprzejmi i gościnni. W Birmie
występuje również najgłośniejszy z gatunków Azjatów – tzw. Myanmar Monster (asiatus charkarus), widywany przez nas
również w innych krajach.
Ą jak Ą-Ę
Gajery
i kostiumy zostawiliśmy w Polsce i podróżujemy w szortach i coraz bardziej spranych T-shirtach. Z codziennego życia
wypadły takie luksusy jak np. ciepła kąpiel. Inna sprawa, że jest tak gorąco,
że „zimna” woda ma temperaturę ok. 22 stopni.
Również
nasz sophisticated English został w
Azji zastąpiony przez lokalną odmianę Bad
English. Łot prajs? Noł czip prajs… Nasz Bad English z każdym dniem był coraz lepszy.
B jak The Board
Co
to jest czterech Polaków i jedna Niemka? Początek niezłego dowcipu, do którego
jednak nie znamy puenty, a także najlepszy z możliwych zestawów podróżnych.
Kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się całą piątką… byliśmy zbyt hmm…rozweseleni :-) żeby to zapamiętać, bo
było to na weselu Dżawora i Mery. Kiedy spotkaliśmy się po raz drugi, 1 lutego
o 9:15 przy recepcji hostelu Lamphu House, nie wiedzieliśmy co przyniesie
najbliższe dwa miesiące wspólnego podróżowania. W końcu kiedy Polacy spotykają
się z Niemcami zawsze jest dużo emocji, ale nie zawsze pozytywnych. Wyszło
jednak znakomicie. Dziewięć wspólnych albumów i pięćdziesiąt
siedem dni znakomitej zabawy. Ostatecznie The Board rozpadł się 10 kwietnia
2012 roku, kiedy Dżawor i Mery opuścili nas na Filipinach. W Polsce ulicami
miast przeszły marsze żałobne…
C jak Czas
Po
przeniesieniu się na kontynent azjatycki, nie tylko przesunęliśmy wskazówki
zegarków o 7 godzin do przodu, ale także całkowicie zmieniło się nasze
odczuwanie upływającego czasu. Czas w Azji płynął nam wolniej i szybciej
zarazem. Wolniej, bo każdy dzień, wypełniony atrakcjami, widokami i
doświadczeniami wydawał się trwać nie 24 a co najmniej 100 godzin. Szybciej, bo
te dłuuuugie dni minęły nam bardzo szybko i nim się zorientowaliśmy, trzeba
było zmienić kontynent.
Przed
wyjazdem żyliśmy w świecie wypełnionym terminami (po polsku: deadline’ami),
datami i spotkaniami, gdzie czas to pieniądz, więc każda minuta jest wiele
warta. W Azji wartość czasu spadła proporcjonalnie do wartości PKB tutejszych
gospodarek. Dwie godziny oczekiwania na frytki w Birmie, czy trzygodzinne
opóźnienie autobusu? Nieważne, skoro frytki były tak pyszne, a autobus dowiózł
nas w kolejne fantastyczne miejsce…
Ć jak Ćwiczenia fizyczne
Może nie robimy pompek, ale z pewnością podróż kosztuje nas trochę wysiłku fizycznego. Jesteśmy przekonani, że w ciągu dwóch miesięcy w Azji przeszliśmy więcej kilometrów na piechotę, niż przez ostatnie 5 lat w Polsce. Jednego dnia szliśmy cztery godzinę pod górę i cztery godziny z góry! Zdarzyło nam się również popływać, a nawet zanurkować i to zeznakomitym efektem, gdyż od 18 kwietnia 2012 roku jesteśmy licencjonowanymi nurkami PADI!
Naszą
najulubieńszą aktywnością fizyczną został jednak tubbing, któryuprawialiśmy w Laosie. Nie możne się z nim równać nawet koszykówka – narodowy
sport Filipińczyków.
D jak Drinki
Nie
ma to jak łyk piwa po ciężkim dniu pracy… A podróżowanie to nie wakacje, tylko
ciężka harówka. Smutnym odkryciem azjatyckiej podróży jest to, że prawie wszystkie
piwa smakują tak samo. Czy to tajski Chang, birmański Myanmar, laotańskie
Beerlao, kambodżański Angkor, wietnamski Bia Saigon czy filipiński San Miguel.
Na bliższą uwagę zasługują piwo Hanoi, ze względu na smak, filipiński Red
Horse, ze względu na moc oraz lane piwo, które piliśmy w Hoi An – ze względu na
cenę. 20 centów za szklankę! :-)
Nie samym piwem jednak człowiek żyje. W nocnych autobusach bardzo przydatna w usypianiu okazała się miejscowa whisky. Wszyscy miłośnicy tego trunku uznali by jednak określanie trunków, które piliśmy mianem „whisky” za kiepski żart. Najbardziej w pamięć zapadła nam whisky Mekong, dostępna w Kambodży oraz Laosie, gdzie pomieszana z colą sprzedawana była na wiadra. A ponieważ kosztowała 85 centów za butelkę, mniej niż coca cola, to drinki były dość mocne. Pita saute, w smaku przypominała farbę akrylową.
E jak Ekwipunek
Przyglądając
się wszystkim rzeczom, które zabieraliśmy ze sobą, skrobaliśmy się w potylice.
Jednak z dumą stwierdzamy, że nie zabraliśmy ze sobą niczego niepotrzebnego, a
część naszego ekwipunku okazuje się wręcz niezbędna do życia. Scyzoryków
używamy częściej niż harcerze, w nocy niezbędne okazują się nagłowne latarki, w
których wyglądamy jak górnicy, w miejskich dżunglach nie dalibyśmy rady bez
kompasów, w pokojach hotelowych bez kłódek i metalowych linek a w nocnych
autobusach bez pack-safe’ów, w których ukrywamy nasze paszporty i nadmiar
gotówki. Ulubionym elementem wyposażenia B. jest zestaw ładowarek i kabli
liczący 12 sztuk.
Najmniej
przyjemnym aspektem posiadania ekwipunku jest to, że trzeba go pakować.
Szczególnie ceniliśmy więc miejsca, gdzie spaliśmy więcej niż dwie noce, co
oznaczało, że udrękę porannego pakowania można było odsunąć o kilka dni.
Niestety było ich jak na lekarstwo.
Ę jak Ę-Ą patrz Ą
F jak Fauna i Flora
Mnóstwo
nowych gatunków spotkaliśmy na swojej drodze. Oprócz Myanmar Monstera do
najczęściej spotykanych w Azji zaliczyć należy bawoła (występuje też w wersji
wodnej) oraz gekona. Kąpiel bez gekona wręcz nie wchodziła w rachubę. Gekony
polubiliśmy szczególnie, bo ich głównym zajęciem jest likwidowanie innych
gatunków, które kochamy nieco mniej. Na nieszczęście gekony, które w stanie są
połknąć azjatyckie karaluchy, prawie nie występują, przez co naoglądaliśmy się
również całkiem sporo, naprawdę sporych karaczanów. Najwięcej z nich na
Filipinach. Wszędzie pełno psów, choć w Wietnamie raczej unikają miejsc, gdzie
można spotkać kucharzy. Widzieliśmy też słonie w galopie, za to małp – jak na
lekarstwo. Na wolności widzieliśmy przez pierwsze dwa miesiące raptem jedną
sztukę. Dopiero na Filipinach nieco się zamałpiło.
Zwierzęta
niektóre lubiliśmy, inne nie, natomiast roślinność w przeważającym stopniu
wywarła na nas pozytywne wrażenie. Zakochaliśmy się w dżungli a palmy na
plaży… no cóż, są palmami na plaży, prawda? ;-)
G jak Granice
Mieszkając
w strefie Schengen można się nieco odzwyczaić od przekraczania granic. Zauważa
się zmianę kraju po napisach na tablicach drogowych. W Azji jest inaczej.
Granicę Tajsko-Laotańską przekraczaliśmy łodzią, zupełnie nie wiedząc co czeka
nas po drugiej stronie Mekongu, a na granicy Laotańsko-Kambodżańskiej
musieliśmy wręczyć łapówkę opłatę za przekroczenie granicy poza
godzinami urzędowymi (po 2 dolary od każdego celnika) a także drugą łapówkę
opłatę za wydanie certyfikatu zdrowia koniecznego na terytorium Kambodży (1
dolar).
W
Azji handluje się wszystkim i wszędzie. Koszulki, kapelusze, pamiątki,
akcesoria, sprzęt turystyczny dostępne są w każdej miejscowości. Czasami handel
przyjmuje formę wspaniałego rynku a czasem natarczywych kupców
pod pagodą. Nie trzeba wcale jechać w żadne konkretne miejsce, żeby załapać się
na handel, czasem wystarczy jazda sama w sobie, aby przy każdym postoju lokalni
kupcy zaproponowali Ci (nie)świeże jajka czy pieczone nietoperze na patyku.
Osobną kategorią sprzedawców ulicznych są małe dziewczynki sprzedające
pocztówki pod świątyniami Ankgor – „tu for łan dolar” – co tu więcej mówić –
kupiliśmy.
Jeśli
ktoś nie ma ochoty na kupowanie na ulicy, może wszystko to (może z wyjątkiem
nietoperzy na patyku) kupić, płacąc pięciokrotność ceny ulicznej, w jednym z
wielu centrów handlowych – jak choćby w czwartym największym centrum handlowymna świecie.
A że wszystko jest tutaj na sprzedaż, to w Bangkoku roi się
od prostytutek, lady-boyów (chłopców przebranych za dziewczęta) oraz punktów z
porno-masażem. Na Filipinach z kolei co drugi podstarzały Niemiec opala się w
towarzystwie swojej nowej Filipino-żony. Co ciekawe, bycie tymczasową żoną
bogatego turysty w Filipinach uchodzi raczej za zaszczyt niż za powód do
wstydu.
I jak Imprezy
Wszędzie
gdzie zgromadzi się wystarczająco dużo młodego turysty wcześniej czy później
musi nastąpić impreza. Imprezy są zjawiskiem jak najbardziej pozytywnym,
niestety nie możemy sobie pozwolić na luksus imprezowania co noc, gdyż
imprezowanie i podróżowanie na dłuższą metę nie idą w parze. Ośmiogodzinny trek
na kacu? Nie sądzę.
W
życiu każdego podróżnika następuje jednak taki moment, że ma już dosyć
wstawania o piątej rano i pieszych wycieczek po okolicy. Kiedy w tej chwili
słabości na drodze podróżnika pojawi się impreza, dzieją się rzeczy legendarne.
I tak nastąpiło Vang Vieng, gdzie whisky sprzedają na wiadra i tak nastąpiło Sihanouksville,
gdzie za drinki praktycznie nie trzeba płacić, jeśli dobrze człowiek pozbiera
kupony od napędzaczy, i tak nastąpiło Phnom Pehn, gdzie Tina musiała wypatrzyć
tonic w lodówce, a co najlepiej smakuje z toniciem jak nie gin, i tak nastąpiło
silent disco na łajbie w Halong Bay :-)
J jak Jedzenie
Temat, który zasługuje na książkę, a nie na paragraf… W Azji
je się wszystko. Czasem są to rzeczy pyszne, jak tajski pad-thai, kambodżański
amok czy hoi-ańskie smażone wontony (mmmm…), czasem są to smażone świerszcze i
żuki sprzedawane ze stolików na Khao San. Przeważnie towarzyszy temu ryż. W
Birmie na przykład jedliśmy tylko ryż, zgodnie ze sloganem „eat more rice bitch”
i zgodnie z rozsądkiem. Bo gdzie jedzenie (birmańskie zwłaszcza), tam
przytrafić się może i zatrucie pokarmowe.
Nasza azjatycka dieta była na szczęście bardzo bogata w
owoce, które smakują w Azji wyśmienicie, zupełnie inaczej niż w Polsce. I na
nieszczęście bardzo bogata w jajka, których po trzech miesiącach codziennego
jedzenia (jedyny wybór śniadaniowy to omlet czy jajecznica) mieliśmy serdecznie
dosyć. Sami również próbowaliśmy nauczyć się gotować i poszło nam całkiem nieźle.
Mimo tego, że przeważnie kuchnia azjatycka jest bardzo
smaczna (z wyjątkiem birmańskiej – ile razy o tym nie napisać, nie będzie to
zbyt wiele), to i tak bardzo tęskniliśmy za kuchnią polską. Po dwóch tygodniach
byliśmy gotowi zabić za świeżą bułkę, na szczęście francuskie wpływy w Laosie
pozwoliły nam nacieszyć się bagietkami. Nadal jednak jesteśmy w stanie zabić za
żurek i bigos.
K jak Karaoke
Ulubiony
sport Azjatów. Bary z karaoke są w każdym mieście, przyciągają tłumy lokalnych
uczestników oraz co bardziej odważnych turystów. Na Filipinach śpiewanie
karaoke jest brane bardzo na poważnie i jeśli ktoś „ukradnie” piosenkę bardziej
krewkiemu wokaliście, może dostać w ryj :-) No ale czasami człowiek musi,
inaczej się udusi… uuuu…
L jak Lonely Planet
Biblia
podróżujących. Choć zdarzyło się, że Lonely Planet zaprowadził nas do knajpy, w
której zupa rybna śmierdziała męską toaletą, a pomiędzy stolikami hasały sobie
dwa wielkie szczury, to bez tego przewodnika pewnie daleko byśmy nie zajechali.
Ł jak Łodzie
Prawie
wszystkie najlepsze atrakcje naszego wyjazdu zobaczyliśmy dzięki łodziom. Łódką
miejską w Bangkoku przepłynęliśmy pół miasta aby dostać się do ambasady Birmy i
wyrobić wizę. W Birmie spędziliśmy nasz najlepszy azjatycki dzień pływając na
łodzi pośród pływających wiosek na jeziorze Inle Lake. Do
najwspanialszego wodospadu w pobliżu Luang Prabang dotarliśmy również
łodzią, dziękując naszemu angielskiemu aniołowi, że przekonał nas do podróży
autobusem z Chiang Mai i Mekongiem płynęliśmy w sumie 3 godziny, a nie dwa dni.
Łodzią przeprawiliśmy się przez największą na świecie podziemną rzekę czylijaskinię Kong Lo. Na dwóch łódkach spędziliśmy wspaniałe 3 dni w
zatokach Halong Bay i Bai Tu Long. Na filipińskiej łódce
przeprowadziliśmy Island hopping w pobliżu El Nido. Łodzi zabrakło
podczas wyprawy po delcie Mekongu, podczas której dziewczyny pływały
tylko 15 minut, co zepsuło wrażenia z całego dnia. W zasadzie można więc
zaryzykować stwierdzenie, że gdyby człowiek nie wynalazł łódki, nasz wyjazd
straciłby połowę ze swojego uroku.
M jak Motocykle
Podstawowy
środek transportu w Azji. Nadjeżdżają zewsząd i zawsze. Przechodząc przez ulicę
trzeba mieć się na baczności, inaczej Azjata czy Azjatka, którzy zamiast
hamulca używają klaksonu, niechybnie skrócą Twój żywot. I unikną kary, gdyż
prawie wszyscy motocykliści są zamaskowani. Maseczki występują w różnych
kolorach i wzorach, są nawet specjalne sklepy, gdzie maseczki sprzedawane są
nie jako praktyczny element wyposażenia motocyklisty, ale jako ozdoba. Nic dziwnego
jednak, skoro zakrywa całą twarz, co niezbędne jest ze względu na wszechobecne
spaliny.
Szczególną
odmianą motocykli są trycykle. W Azji każdy kraj ma swoją odmianę trójkołowca,
będącego wariacją na temat klasycznego tajskiego tuk-tuka.
N jak Noclegi
Gdzie
to my nie spaliśmy? Guesthousy, hostele, hotele, domki, bungalowy… Standard naszych
noclegów był przeróżny. Wyznacznikiem luksusu była ciepła woda i brak grzyba na
ścianach, co zdarzało się nieczęsto. Bardzo ceniliśmy sobie brak zwierzyny w
pokoju, z wyjątkiem obowiązkowego gekona oczywiście
Spaliśmy
w każdych warunkach. Od nory bez okien w Green Mango w Manili, zagrzybiały E.T.
Hostel w Mandalay, przez surowy tajski Bamboo Hostel z drewnianą podłogą i
łóżkiem twardym jak skała, różowiutki bungalow z gankiem wychodzącym na Mekong
i dwoma hamakami, aż po luksusowy wręcz hotel z basenem w Bagan czy Sunny Hotel
w Nha Trang, który standardem przypominał zachodnie czterogwiazdkowe hotele, a
kosztował 10 dolarów za dwójkę.
Ze
względu na dobry standard oraz fakt, że nie pakowaliśmy się aż 6 dni z rzędu, z
łezką w oku wspominamy nasz domek na wyspie Malapascua. To, że położony był
równo 99 kroków od pięknego, lazurowo-niebieskiego morza również nie obniża
naszej oceny. Cena 900 peso za nocleg (ok. 20 USD) to nic w porównaniu z 5995
peso, które życzył hotel położony po sąsiedzku, za pokoje w standardzie bardzo
przypominającym nasz domek.
Szczególnym
rodzajem noclegów były noclegi w nocnych autobusach, czyli spanie i
przemieszczenie się w jednym. W Azji na 80 nocy, aż 11 spędziliśmy w nocnych
autobusach. Zasnąć pomagała whisky, a birmańską muzykę, graną do późnych godzin
nocnych zagłuszaliśmy własnymi mp-trójkami. B. najczęściej zasypiał przy
Thivery Corporation.
Ń jak ńe ma wyrazów na Ń ;-)
O jak Odomos
W kategorii
„Produkt Roku w Azji Południowo Wschodniej” pierwszą nagrodę otrzymuje… werble…
Odomos! Werdykt jurorów był jednogłośny. Ten zakupiony przez nas w Birmie
repelent na komary sprawdził się znakomicie – jeśli tylko nie zapomnieliśmy się
posmarować, nie odnotowaliśmy praktycznie żadnych ukąszeń, a dodatkowo zapach
odstraszający komary był przyjemny dla ludzi. I cena – pół dolara za tubkę!
Wykupiliśmy cały zapas jaki znaleźliśmy i Odomosa starczyło nam aż do końca
pobytu w Azji.
Ó jak Ósmy cud świata
Ludzie
wybrali siedem, a my znaleźliśmy co najmniej kilka miejsc, które zasłużyło na
miano ósmego cudu świata. Przejrzyjcie jeszcze raz naszego bloga, a sami
zobaczycie ;-)
P jak Plaże
Im
dalej w podróży tym więcej plaż. Raz że lubimy plażować, dwa że podróżowanie
to nie wakacje, to ciężka harówka i od czasu do czasu trzeba zmęczone stawy
wygrzać na słońcu. Plażowaliśmy imprezowo w Sihanouksville w Kambodży,
planowo w Nha Trang i znienacka w Hoi An w Wietnamie. Koło El Nido na
Palawanie plażowaliśmy zjawiskowo na plaży Las Cabanas i desantowo na
plaży Seventh Commando. W Sabang plażowaliśmy umęczeni małpim trekiem. Na Małej
Paszczy plażowaliśmy między kolejnymi zejściami pod wodę z podręcznikiem do
nauki nurkowania w ręce. Za każdym razem były palmy i było cudownie. I
gdyby tylko muchy piaszczuchy mogłyby sobie wybrać inne miejsce do żerowania,
na plaży spędzilibyśmy resztę naszej podróży.
R jak Różnice Kulturowe
Zaczęło
się jeszcze w Warszawie podczas wizyty w ambasadzie Wietnamu i trwało
przez trzy miesiące. Powiedzieć, że Azjaci są inni niż Europejczycy, to nic nie
powiedzieć. Już drugiego dnia w Bangkoku mieliśmy okazję przekonać się jak inne
jest podejście Azjatów do przyszłości i planowania. Krążąc po Banglamphu i
szukając noclegów, ale nie na najbliższą noc, a na kolejną, wszędzie
słyszeliśmy: „today full, tomorrow I don’t know” (dziś pełno, jutro nie wiem).
Azjaci nie prowadzą bowiem czegoś takiego jak rezerwacje czy kalendarz, aby móc
przewidzieć czy kolejnego dnia będą mieli komplet gości, czy pusty hostel.
Kiedy
już udało się nam znaleźć hotel z wolnym łóżkiem, najgorszą rzeczą jaką
moglibyśmy zrobić było zdecydowanie się na wynajęcie pokoju. Trzeba było bowiem
najpierw trochę ponarzekać, pokręcić nosem i ponegocjować. W przypadku noclegów
negocjacje ceny były zazwyczaj niewielkie, ale za to ceny wszystkich koszulek,
pamiątek czy innych towarów po kilku minutach targowania się leciały w dół
szybciej niż giełdowe indeksy w Grecji. Wyjściowa cena to zazwyczaj dwukrotność
tego, co należy zapłacić. Negocjowaliśmy także ceny posiłków w restauracjach,
czy choćby ceny piwa (wiadomo, hurtem taniej ;-) ). Najtwardsze targi
toczyliśmy z właścicielami tuk-tuków i o każdego dolara walczyliśmy jak o
niepodległość.
Również
zachowanie Azjatów jest inne niż znane nam na co dzień. Pomijając oczywiste
różnice w sposobie ubierania się, czy nagminne plucie i charkanie (Myanmar
Monster!), ciekawe są różnice w powitaniach (nie ma uścisków dłoni, a ukłony z
dłońmi złożonymi przed twarzą), czy choćby w podawaniu rzeczy - Azjata zawsze podaje Ci coś prawą ręką,
lewą dłonią podtrzymując prawy łokieć. Trzeba również pamiętać, aby nigdy nie
pokazywać Azjatom spodu stopy – jest to dla nich odpowiednik pokazania
środkowego palca.
Nie
wszystkie różnice udało nam się dobrze zauważyć i wyłapać. Staraliśmy się być
grzeczni i uprzejmi i dużo się uśmiechać, co zawsze pomaga. Jednak aby
dogłębnie poznać kulturę i zwyczaje Azjatów, musielibyśmy spędzić w ich
towarzystwie więcej czasu.
S jak Stolice
Choć najmniej ciekawe, wielkie, głośne, zadymione, tłoczne, drogie i w ogóle niefajne, nie udało nam się uniknąć odwiedzin w lokalnych stolicach. Najlepiej wspominamy Bangkok, mimo zwariowanego taksówkarza, a może właśnie ze względu na niego – był to nasz pierwszy przystanek na azjatyckiej trasie.
W Birmańskiej stolicy nie byliśmy, bo tamtejszy rząd
przeniósł ją gdzieś w góry i ukrył przed światem. W Rangoon (była stolica
Birmy) wszystko się sypie, jest brudno i śmierdzi. Dżawor był zachwycony, my
nieco mniej. Udało nam się nie zostawać na nocleg w laotańskim Vientiane, ale i
tak miasto napsuło nam trochę krwi, budując stację południową na wschodzie
miasta, a północną w jego zachodniej części ustawiając przejazdy tak, że
musieliśmy się przemieścić z jednej na drugą (wcześniej targując się o każdego
dolara!). W kambodżańskim Phnom Pehn widzieliśmy straszne rzeczy związane zreżimem Pola Pota, a w wietnamskim Hanoi utknęliśmy w sumie na pięć dni, choć
atrakcji nie ma tam wcale. Jeśli dodać do tego wielkie karaluchy w Manili,
azjatyckie stolice radzimy omijać szerokim łukiem!
Ś jak Świątynie
Czyli waty, pagody i stupy. Świątynie w Azji są fantastyczne, dlatego że są tak różne od naszych i tak różnorodne. Wielka złota pagoda w Rangoon, cztery tysiące czterysta pagodw Bagan, świątynia z wielkim leżącym buddą w Bangkoku, abstrakcyjny wat w Chiang Rai przed którym z ziemi wygrzebuje się metalowy posąg predatora, a na ścianach wewnątrz uwieczniony jest Michael Jackson, czy w końcu największy i najwspanialszy na świecie kompleks świątynnyAngkor Wat. Wszystkie są fantastyczne na swój sposób i wokół wszystkich kręcą się przybrani w kolorowe szaty mnisi, którzy zostawiają dla buddy posiłek z coca-colą ;-)
T jak Transport
Ciągle w drodze. Jak bardzo męczące i różnorodne jest przemieszczanie
się pisaliśmy przy okazji dotarcia na ganek w Don Det. W pierwszej
części naszej trasy tłukliśmy się różniastymi pojazdami, przepełnionymi
miejscowymi pałaszującymi pieczone nietoperze.
Później nie było dużo lepiej. Doszły nocne autobusy z
przesiadką w Kambodży, nocne autobusy w
Wietnamie i nocne autobusy na Filipinach. Doszły nam loty – z Hanoi do Manili z
przesiadką w Guangzhou (jednak byliśmy w Chinach!) i dziesiątki
tuk-tukopodobnych pojazdów.
U jak Ubikacje
Niestety korzystać musieliśmy, co szczególnie w Birmie było doświadczeniem na pograniczu thrillera i horroru. Fakt, że były to toalety „narciarskie” przestał nam przeszkadzać po tym, jak zobaczyliśmy pierwszą z muszlą klozetową – zdecydowanie lepiej zawisnąć w powietrzu trzymając się klamki, niż usiąść na muszli i przykleić się do niej na zawsze. Przy każdym postoju pierwszy odważny członek The Board szedł sprawdzić i opowiadał pozostałym czy można, czy też warto może jeszcze potrzymać ;-)
W jak Waluty
Dobrze, że cyferki są wszędzie jednakowe, inaczej mielibyśmy
przechlapane. Na każdym banknocie mieniło się od kolorów i różnych krzaczków. W
Birmie wymieniając pieniądze w banku doznaliśmy szoku, gdyż nasze banknotyamerykańskie przechodziły najpierw konkurs piękności zanim wymieniono je
na lokalne kyaty. W Tajlandii płaciliśmy batami, w Laosie po raz pierwszy
zostaliśmy kipowymi milionerami, a multimilionerami zostaliśmy w Wietnamie,
gdzie płaciliśmy w dongach. W Kambodży oficjalną walutą jest riel, ale my
operowaliśmy wyłącznie dolarem amerykańskim. Na Filipinach poczuliśmy przedsmak
Ameryki, bo płaciliśmy w pesos.
Y – Yessssssss
Najbardziej syczącą osobą jaką poznaliśmy na naszej trasie
był przedstawiciel biura podróży Ethnic Travel w Hanoi, który sprzedał nam
wycieczkę po Halong Bay i Bai Tu Long (nasze najbardziej zagorzałe i najbardziej owocne
negocjacje w całej podróży!). Nie wspominamy o nim jedynie ze względu na sukces
negocjacyjny, ale również ze względu na oferowany przez niego rodzaj
podróżowania – off the beaten track (poza wytartym szlakiem). Ethnic Travel
sprzedawał bowiem wycieczki do miejsc, gdzie prawie nie było innych turystów (w
naszym przypadku – zatoki Bai Tu Long) i jest to sposób podróżowania, który
zdecydowanie przypadł nam do gustu. Mniej turystów = więcej wrażeń!
Z jak Znajomi
Na naszej azjatyckiej trasie spotkaliśmy wielu ciekawych ludzi. Część z nich okazała się być naszymi aniołami, ratując nas od wyjazdów do nieciekawych miejsc, czy podsuwając pomysły na ciekawe miejsca do odwiedzenia. Wszystkich nie wymienimy, ale szczególnie pozdrawiamy napotkanych na trasie rodaków - Kubę i Łukasza poznanych w Birmie, Adę i Marcina, których spotkaliśmy w Hoi-An i last but definitely not least – państwa Rajskich, na których wpadliśmy w Banaue na Filipinach!
Ż jak Żenujące zdjęcia
Na naszym blogu pokazujemy Wam zdjęcia ze wspaniałych miejsc,
znakomicie doświetlone i w perfekcyjnej kompozycji (tak przynajmniej lubimy o
nich myśleć :-) ). Żeby jednak wybrać te kilkanaście zdjęć z każdego miejsca,
musieliśmy zrobić ich setki (łącznie 40 GB zdjęć). Część z nich jest naprawdę żenująca
i być może kiedyś opublikujemy je na blogu, ale jeszcze nie teraz ;-) Upust
naszym potrzebom, jeśli chodzi o dawkę żenady daliśmy tu: link the board
okładki
Ź jak Źle nam nie było, ale tęsknimy
Azja
Południowowschodnia jest fantastycznym regionem na urlop czy dłuższą podróż.
Jeśli ktoś się wybiera, albo zastanawia czy wybrać – służymy radą i pomocą w
wyborze trasy. Nie zmienia to jednak faktu, że podczas tych fantastycznych
trzech miesięcy tęskniliśmy za Polską. Za naszymi rodzinkami i za polskim jedzeniem.
Bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej :-)
0 komentarzy:
Prześlij komentarz