Poznawanie różnic kulturowych to jeden z
najciekawszych aspektów, które chcemy zgłębić podczas podróży dookoła tej Ziemi. Odkrywanie, jakie przedziwne - z punktu widzenia Polaka - zachowania czy zwyczaje, są
uważane za typowe w innych częściach świata, pociągało nas od zawsze. Z
ekscytacją myśleliśmy o tym, ile takich cywilizacyjnych różnic spotkamy na
naszej drodze i ile radości sprawi nam ich poznawanie.
Tyle jeśli chodzi o
teorię. Praktyka natomiast pokazała, że wcale nie trzeba wyjeżdżać za granicę,
co więcej, nie trzeba nawet wyściubiać nosa poza dzielnicę, w której się
mieszka, aby doświadczyć różnic kulturowych na własnej skórze, a niektóre z nich przysparzają nie radości, a sporego stresu...
Dzień podróży minus trzynasty (nota bene) przyniósł nam pierwszą
kulturowo-różnicową niespodziankę. Udaliśmy się o poranku do Ambasady
Socjalistycznej Republiki Wietnamu w Polsce w celu uzyskania wizy wjazdowej do
tego znakomitego kraju.
Jak na dobrze zorganizowanych podróżników przystało, postanowiliśmy zawczasu
sprawdzić, jakie wymagania stawia Ambasada Wietnamu przed obywatelami
Rzeczypospolitej Polskiej ubiegającymi się o wizę. Niestety, okazało się, że
Ambasada nie przewidziała wersji polskiej dla swojej strony internetowej,
dlatego w ekspresowym tempie przyswoiliśmy podstawowe zwroty wietnamskie, a
następnie za pomocą Google ściągnęliśmy wniosek wizowy oraz krótką instrukcję
obsługi, napisaną przez kogoś bardziej doświadczonego. W pełni przygotowani,
wyposażeni w paszport, zdjęcie oraz wypełniony wniosek, wyruszyliśmy do
Ambasady. Na miejscu szybko zorientowaliśmy się, że wniosek pozyskany z Internetu, odbiega nieco od standardu oferowanego przez samą Ambasadę. Na
szczęście dla przemiłego Pana w okienku nie stanowiło to większego problemu.
Standard obsługi jest bowiem o wiele wyższy, niż w odwiedzanej niedawno Ambasadzie
Stanów Zjednoczonych, która wymaga od petentów, aby wszystko było jak od
linijki. Phi!
Po złożeniu wniosku w okienku, miły Pan, szeroko się uśmiechając, popukał w
stojący przed nim kalendarz i oznajmił:
- Tirti łan. Ju kom tirti łan.
Sugerując, że po odbiór paszportu z wizą mamy stawić się trzydziestego
pierwszego stycznia. Spowodowało to w naszych szeregach ogromną konsternację,
zahaczającą niemalże o panikę. Jak to trzydziestego pierwszego?! Przecież jak
na dobrze zorganizowanych podróżników przystało, sprawdziliśmy, iż na
przyznanie wizy czeka się siedem dni. A siódmy dzień wypada dwudziestego
czwartego, a nie trzydziestego pierwszego, czyli dzień po naszym wylocie z
Polski.
- Tirti łan. Ju si hir! - powtórzył Pan radośnie i wskazał na
tabliczkę, na której widniało obwieszczenie:
"W dniach 23 - 27 stycznia 2012 roku Ambasada Socjalistycznej Republiki
Wietnamu będzie nieczynna, z powodu Wietnamskiego Księżycowego Nowego
Roku".
Na szczęście - podobnie jak w przypadku wniosków wizowych - również w przypadku
terminów ich realizacji Wietnamczycy są dużo bardziej elastyczni niż
Amerykanie. Po krótkich negocjacjach udało nam się skrócić czas oczekiwania na
wizę do trzech dni. No może czterech, gdyż Pan oznajmił, że na czwartek
spróbują, ale jak się nie uda to będzie na piątek.
- Ale w piątki wasza Ambasada jest nieczynna... - zagailiśmy nieśmiało.
- Noł łori, ju kam eniłej! - odpowiedział Pan z szerokim uśmiechem na
twarzy.
I tak oto nasza pierwsza różnica kulturowa, która rozpoczęła się od palpitacji serca, a skończyła na wymianie uśmiechów z przemiłym i pomocnym Wietnamczykiem, została upolowana jeszcze w Polsce.
Miło wiedzieć, że niektóre kraje są w stanie dla potrzebujących turystów
skrócić czas oczekiwania na wizę z dwóch tygodni do trzech dni, a jeśli się nie
wyrobią, specjalnie dla nich otworzyć Ambasadę w wolny piątek, przypadający tuż
przed obchodami Wietnamskiego Księżycowego Nowego Roku :)
Dla niezorientowanych, Wietnam to takie dość wąskie, ale za to bardzo
podłużne państwo, położone na wschodnim krańcu Azji Południowo-Wschodniej. Jest
więc najbardziej południowo-wschodnim państwem tej części kontynentalnej Azji Południowo-Wschodniej, którą odwiedzimy. Jeśli powtórzę południowo-wschodniej jeszcze kilka razy, to być może
przestaniecie czytać naszego bloga, ale za to ja nie popełnię więcej takiego
babola, jak w inauguracyjnym wpisie, kiedy to wysłałem nas do Azji
Środkowo-Wschodniej. A przecież tam nie jedziemy! Chyba...