wtorek, 28 sierpnia 2012

Kaka de alpaka


Z eleganckiego, stylowego miasta królów Cuzco przenieśliśmy się do… Puno. Po prostu Puno? O nie! Puno spokojnie może aspirować do miana najbrzydszego miejsca jakie widzieliśmy w Ameryce Południowej, a swoją brzydotą dorównuje nawet kostarykańskiej Alajueli. 


Nasz początkowy plan zakładał przenocowanie w Puno i ucieczkę porannym autobusem do Copacabany, czyli miasta również położonego nad jeziorem Titikaka, ale już po stronie boliwijskiej. Niestety gdzieś w okolicach Machu Picchu przyczepiło się do nas choróbsko, w związku z czym postanowiliśmy zostać w Puno o jeden dzień dłużej, żeby się wyleżeć w cieple i wyleczyć. Kiedy już zebraliśmy siły i postanowiliśmy zakupić bilet na poniedziałkowy autobus, okazało się, że mieszkańcy okolicznych wiosek przygotowali dla nas inny scenariusz. Wprowadzili 48 godzinny strajk, którym zablokowali przejazd do Copacabany i uziemili nas w Puno aż do środy!



W sumie nie powinniśmy się zbytnio dziwić, gdyż często w miastach w których się pojawiamy wybuchają jakieś zamieszki czy inne protesty…

Puno, jak wspomnieliśmy, jest najbrzydszym miejscem w jakim byliśmy od czerwca, a najbardziej efektowne miejsce miasta prezentuje się jak poniżej…

Wystarczy jednak się obrócić, aby architektura Puno ukłuła w oczy…

…i kłuła na każdym kroku…

W Puno na każdego mieszkańca przypada ok. półtora kurczakowni („polleria”). My spośród tysiąca obskurnych wyłowiliśmy najczystszą knajpę na kontynencie, w której kelnerzy na naszych oczach czyścili sosjerki patyczkami do uszu :-) Spróbowaliśmy również innych lokalnych specjałów, czyli alpaki…

…która wygląda i smakuje trochę jak coś między wieprzowiną a wołowiną oraz deseru w postaci straszydła z lodami ;-)


Mieszkańcy Puno znani są również ze swojej skłonności do spontanicznego podróżowania. Skąd taki wniosek? Otóż na każdej ulicy, w ilościach hurtowych, pojawiają się lokalne busy („collectivo”), które zaczepiają mieszkańców i pytają czy czasem nie chcą z nimi jechać. Jeśli natomiast w pobliżu nie ma przechodniów, albo wszyscy zostali już przepytani, kierownik busa (nie mylić z kierowcą – za busa odpowiadają dwie osoby) nawołuje kolejnych chętnych wykrzykując powielekroć nazwę miejscowości do której jego bus się udaje. A że nasz hotel jest na rogu popularnego skrzyżowania, to mamy przez cały dzień pod oknem:
- Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljakaaaaaaaa!!!!!
- Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzcooooooooo!!!!!
Co bardziej przedsiębiorczy używają megafonów. No i oczywiście non-stop klaksony, bez używania których Peruwiańczycy nie czuliby się pełnowartościowymi kierowcami. Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

Ponieważ szwendanie się po mieście grozi poważną chorobą psychiczną, postanowiliśmy zostać w pokoju (całkiem znośnym jeśli zamkniemy okna) i zabić czas oglądaniem telewizji. Niestety w języku innym niż hiszpański były dostępne jedynie dwa kanały – polityczny CNN, na którym relacjonowano kampanię prezydencką w USA oraz FOX Live, na którym leciały tylko i wyłącznie programy kulinarne. Nie chcieliśmy się torturować amerykańską polityką, a tym bardziej widokiem pysznych potraw serwowanych przez Gordona Ramseya, dlatego zdecydowaliśmy się przełączyć na oglądanie serialu „24”. Jackowi Bauerowi – głównej postaci serialu granej przez Kiefera Sutherlanda – Chuck Norris mógłby co najwyżej buty czyścić ;-) 

Po całodniowym maratonie, podczas którego Jack nie raz odgrywał klasyczne "zabili go i uciekł", stwierdziliśmy, że jednak coś ze sobą musimy zrobić we wtorek, żeby całkiem nie zwariować. Postanowiliśmy więc, wbrew zdrowemu rozsądkowi i rekomendacjom na stronach internetowych wybrać się do lokalnej atrakcji turystycznej czyli na wycieczkę po pływających wioskach na jeziorze Titikaka. 

Pływające wioski widzieliśmy już w Birmie (link) i były to prawdziwe wioski, w których mieszkają ludzie i zajmują się swoimi sprawami. To prawda, że były tam również miejsca przygotowane stricte dla turystów, ale jednak całość wyglądała dość naturalnie. Wyspa Uros natomiast okazała się być prawdziwym turystycznym koszmarem. Powitały nas uśmiechnięte panie w strojnych kieckach…

…które wprowadziły nas do swoich „domów”...

...w których jak zapewniły – mieszkają. B. obstawia że co rano przypływają z Puno wcześniejszą łódką niż turyści, M. obstawia że mieszkają w takich blaszanych barakach, które widzieliśmy na po wspięciu się na podwyższenie... 
Po tej części, która trwała ok. 15 sekund, panie przystąpiły do sprzedawania nam dywanów, szalików, chust, ozdób i innych pierdół…


Po zakupach, których stanowczo odmówiliśmy, zostaliśmy przegonieni na łódkę. Panie na pożegnanie dla nas zaśpiewały. Zaczęły co prawda od jakiegoś lokalnego przeboju, który uznaliśmy za piosenkę ludową, ale już po jednej zwrotce zaintonowały „Twinkle, winkle, little star”, po czym bez żadnej żenady przeszły do hitu-hitów…

 Vamos a la playa! Oh-oh-oooh-oh-oh! Vamos a la playa! Oh-oh-oooh-oh-oh!

Panie pożegnały nas krzycząc „Hasta la Vista, baby”, po czym przetransportowano nas, pobierając przy tym haracz w wysokości 10 soli (ok. 12 złotych) od osoby...
....na kolejną wyspę, na której oczywiście do zakupienia były dywany, szaliki, chusty, ozdóbki i inne pierdoły. A ponieważ kupowania nie mieliśmy w planie, to posiedzieliśmy sobie godzinę na słomie…

Gdyby nie napotkany na wyspie kot…


…prawdopodobnie z nudów wzniecilibyśmy pożar, a jako że cała wyspa zrobiona jest ze słomy – poszłaby z dymem w pięć minut. 

Nie wszyscy jednak mieli podobne do nas odczucia. Dla niektórych wizyta na wyspie Uros była cudowną okazją na zrobienie sobie fotek na naszą klasę….



Po godzinie „relaksu” zostaliśmy odwiezieni do portu w Puno…

…dwie godziny przed planowym zakończeniem wycieczki. I dziękowaliśmy Bogowi Słońca za to, że nie musieliśmy zostawać na Uros zgodnie z planem do 14.00, a Bogowi Księżyca za to, że nie zdecydowaliśmy się na całodniową wersję wycieczki, która zawiozłaby nas do jeszcze jednej takiej wyspy...

A gdybyśmy jednak nie mieli dość, zawsze mogliśmy wybrać się na wycieczkę po jeziorze na pokładzie kaczora albo pelikana…

W drodze na Uros przewodnik opowiedział nam lokalny dowcip. Ponieważ jezioro Titikaka w części należy do Peru, a w części do Boliwii, to mieszkańcy obu krajów żartują z siebie nawzajem. Peruwiańczycy mówią, że do nich należy "Titi" a do Boliwii "kaka" (po hiszpańsku „kaka” znaczy kupa) i vice versa. Mamy nadzieję, że to w boliwijskiej wersji tego żartu jest więcej prawdy.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Maćku! Pić kup!


Pogłoski na temat tego, że Peru jest krajem niedrogim, są mocno przesadzone…

W środowy poranek wsiedliśmy w peruwiański pociąg, którym dostaliśmy się z Ollantaytambo do oddalonego o 50 kilometrów Aquas Calientes. Bilet w dwie strony na tej półtoragodzinnej trasie potrafi kosztować nawet 400 dolarów amerykańskich! Nam w najtańszym wariancie (podróż o świcie i powrót w nocy) udało się nabyć bilety w cenie 90 od osoby, czyli i tak znacznie drożej niż na przykład bilet Intercity na trzystukilometrowej trasie Warszawa – Katowice. 

Po wydaniu kolejnych 10 dolarów od osoby za bilet na piętnastominutową jazdę autobusem (pod stromą górę, dlatego nie zdecydowaliśmy się na pieszą wyprawę), 50 dolarów za bilet wstępu i 20 dolarów za przewodnika, który tym razem szczęśliwie mówił po angielsku, udało nam się dotrzeć do miejsca będącego punktem numer jeden na liście rzeczy do zobaczenia w Ameryce Południowej – legendarnego „zaginionego miasta Inków”, czyli Machu Picchu. 

Jednak katowicki Spodek to nie to samo ;)

Samo miasto nie powala może na kolana swoją architekturą (nam kojarzyło się nieco z naszym Biskupinem)…


…ale dziesięć punktów na dziesięć możliwych otrzymuje za lokalizację…


Miasto Machu Picchu zbudowane zostało przez lud Quechua w latach ok. 1450 – 1570. Całość nie została ukończona, co widać po pozostałych w mieście ogromnych, nieprzetworzonych kamieniach, a budowa miasta przerwana przez najazd Hiszpanów na imperium Inków. Po przegranych kolejnych bitwach ostatni Inka (król) wezwał wszystkich swoich poddanych do obrony ostatniego bastionu – miasta Vilcabamba, położonego ok. 30 km od Machu Picchu. Mieszkańcy Machu Picchu porzucili więc swoje miasto i udali się bronić Vilcabamby – jak się okazało nieskutecznie. Jednak dzięki temu, że w czasie przenosin do Vilcabamby zatarli wszelkie szlaki prowadzące do Machu Picchu, Hiszpanie nie odnaleźli ukrytego w wysokich górach miasta. Pamięć o nim przetrwała w ludowych opowieściach, jednak z czasem jego lokalizacja została całkowicie zapomniana.


Dopiero w 1902 roku lokalni wieśniacy natrafili na ruiny położone na szczycie góry, a swoją wiedzą, w zamian za jeden Sol napiwku, podzielili się z amerykańskim historykiem – Hiramem Binghamem, który w 1911 roku przemierzał terytorium Peru. Badacz wspiął się na górę, zobaczył niesamowite ruiny, całość udokumentował na zdjęciach i pochwalił się swoim odkryciem na łamach National Geographic. Bingham zrobił wtedy 200 zdjęć. M. zrobiła 300. Turbo-dymo-M. ;)

Amerykanie bardzo podniecili się odkryciem i wysłali do Peru kolejne ekspedycje, które zabrały z Machu Picchu grubo ponad 1000 artefaktów w celach badawczych. Amerykanie mieli je zwrócić w ciągu dwóch lat, które potem przedłużyły się do 20. Wszystkie dotychczasowe prośby Peruwiańczyków o zwrot do dziś nie oddanych przedmiotów przypominały walenie głową w mur... 

...więc w setną rocznicę odkrycia Machu Picchu rząd Peru wytoczył w końcu Amerykanom proces :)

Są różne teorie na temat tego do czego służyło miasto Machu Picchu. Najbardziej prawdopodobna mówi o tym, iż był to swego rodzaju uniwersytet dla astrologów. Na korzyść tej teorii, oprócz samej konstrukcji miasta ściśle powiązanej z położeniem gwiazd, przemawia również fakt, iż mieszkało tu jedynie ok. 500 osób. Nie odkryto tu również szczątków ludzkich, co oznacza, że mieszkańcy Machu Picchu opuszczali miasto przed śmiercią. Lud Quechua dzięki astronomii właśnie potrafił zapanować nad produkcją rolną, czego nie potrafiły inne ludy zamieszkujące Amerykę Środkową przed najazdem Hiszpanów i dzięki temu Inkom udało się podbić terytorium wielkości prawie 1/3 całego kontynentu.

Obecnie Machu Picchu zamieszkują lamy, które dbają o utrzymanie tutejszej zieleni…

...pilnują majątku...


…oraz stwarzają niemieckim turystkom możliwość wykonania efektownych zdjęć…

;-)

Z Machu Picchu zeszliśmy piechotą po schodach do Aquas Calientes. Róznica poziomów to 400 metrów, więc nasz spacer odpowiadał zejściu po schodach ze szczytu Empire State Building :) 

Złapaliśmy pociąg do Ollantaytambo...


...skąd następnego dnia udaliśmy się do ostatniego punktu naszej wyprawy po Świętej Dolinie – miasta Pisac. Pisac słynie ze swojego targowiska, jednak zamiast lokalnego targu natrafiliśmy tu na bardzo turystyczne targowisko z setkami koszulek, dywanów i innego badziewia wspaniałego asortymentu idealnie nadającego się na prezenty ;-)




Po zaliczeniu targu wróciliśmy do Cuzco, skąd dzisiaj, wyposażeni w katar i bardzo, bardzo już zmęczeni, udaliśmy się dalej na wschód, w kierunku najwyżej na świecie położonego jeziora. Wspominaliśmy, że wysokość 3.300 m. n.p.m. nam nie służy? No to pozdrawiamy z 3.828 m. n.p.m…

sobota, 25 sierpnia 2012

Kregi w ziemniakach

Z Cuzco, dawnej stolicy imperium Inków, wyruszyliśmy następnego dnia w dalszą drogę, aby poznać uroki Świętej Doliny, czyli pobliskich quechuańskich  osad położonych w spektakularnej scenerii wysokich Andów. Zdecydowaliśmy się na wykupienie zorganizowanej wycieczki z przewodnikiem angielskojęzycznym. Pani w agencji turystycznej nakazała nam przybycie o 8:40, tak, aby zająć najlepsze miejsca w autobusie, który miał odjechać o 9. Pani zapewniła nas o wysokiej jakości usług świadczonych przez jej biuro, a my jej oczywiście uwierzyliśmy...

Następnego dnia, o 9:20 wciąż czekaliśmy na nasz autobus, wzrokiem odprowadzając kolejne odjeżdżające pojazdy,  a gdy po kilku fałszywych alarmach, osoba z agencji wskazała ten jedyny, wybrany dla nas, okazało się, że jest prawie całkowicie wypełniony i zostały tylko najgorsze miejsca na samym tyle.  

Kiedy nasz anglojęzyczny przewodnik otwierał usta, mogliśmy rozróżnić to kiedy mówi po angielsku, a kiedy po hiszpańsku, po tym, że trochę rozumieliśmy kiedy mówił po hiszpańsku ;) Spośród znajomo brzmiącego memłania,  wyłapaliśmy, że błędem jest nazywanie ludności zamieszkującej Peru 500 lat temu mianem Inków. Ludność tą prawidłowo powinno nazywać się Quechua, czyli tak jak nasz mały plecak, Inkowie zaś to jedynie królowie rządzący ludem Quechua. Przewodnik powtórzył to co najmniej cztery razy, dlatego tak dobrze zapamiętaliśmy. Oprócz tego mówił coś o eukaliptusach porastających pobliskie wzgórza, ale nie bardzo wiemy co konkretnie. 

Pierwszym przystankiem na naszej trasie była miejscowość Maras i znajdujące się niedaleko niej miejsce zwane Moray. 



Miejsce to służyło Inkom… wróć! ludowi Quechua jako laboratorium do uprawy roślin. W najniższym okręgu temperatura jest wyższa o około czterech stopni, niż temperatura otoczenia. Dzięki temu, w tym najniższym punkcie mogły urosnąć na przykład ziemniaki, które normalnie występują jedynie na nizinach. Po tym jak ziemniaki wyrosły w najniższym kręgu, miejscowi sadzili je piętro wyżej, gdzie było troszkę zimniej, potem znowu piętro wyżej i tak dalej i tak dalej, aż wyhodowali ziemniaka, który potrafił wytrzymać warunki wysokich Andów. To znaczy tak interpretujemy memłanie przewodnika… 

Z Moray pojechaliśmy do Salinas, czyli miejscowej wytwórni soli. 

Sól od 700 lat jest tu wytwarzana dzięki połączeniu skał solnych oraz podwodnych źródeł. Zmyślni Quechua zbudowali specjalne tarasy...

...i do teraz zbierają na nich sól, która przed przybyciem Hiszpanów miała wartość większą niż złoto. I to nie dlatego, że była jakoś szczególnie drogocenna, po prostu złoto w czasach sprzed konkwisty miało wartość jedynie religijną, nie miało natomiast wartości pieniężnej. Walutę dla ludu Quechua stanowiła sól.

Z tutejszej Wieliczki wydostaliśmy się bardzo krętą i wąską drogą i zostaliśmy wyrzuceni na pobliskim skrzyżowaniu, tak aby móc złapać transport lokalny do kolejnego punktu naszej trasy – miejscowości Ollantaytambo. Jak się okazało, miejscowość ta jest równie urokliwa jak jej nazwa…







…oraz hostel w którym się zatrzymaliśmy – Casa de Wow.

Posileni Lomo Saltado, czyli miejscowym specjałem składającym się z krojonej wołowiny, pomidorów i cebuli…

…zapadliśmy w głęboki, acz krótki sen. Następnego dnia z samego rana mieliśmy bowiem udać się w miejsce będące jednym z hajlajtów (ładne polskie słowo) całej Ameryki Południowej….