niedziela, 22 lipca 2012

Galapagos - wejście smoka!


Jesteśmy jednak on-line, więc spieszymy z doniesieniami z Galapagos! Pierwszy news – jest super :-) Drugi – jest dużo bardziej cywilizowanie, niż się spodziewaliśmy. Trzeci – sezon w pełni. Ale po kolei.

Na wyspy docieramy w czwartek przed południem i po krótkiej odprawie celnej oraz zapłaceniu studolarowego haraczu, czy też bardziej marketingowo rzecz ujmując – studolarowej opłaty za wjazd na teren parku narodowego Galapagos, która służy konserwacji infrastruktury parku i przyczynia się do pielęgnacji naturalnych terenów oraz endemicznych gatunków roślin i zwierząt – udajemy się w drogę.

Łapiemy autobus, potem łódkę, potem znowu autobus i dostajemy się do Puerto Ayora, czyli największego miasta na wyspie Santa Cruz. I tu zaskoczenie pierwsze – miasto niczym nie różni się od innych miast w Ekwadorze, w zasadzie przypomina Banos, bo na każdym rogu agencje turystyczne. Również hotel, który znajdujemy, całkiem przyzwoity i – jak widać – z dostępem do Internetu.

Po szybkim lunchu udajemy się na poszukiwanie rejsu i odkrywamy, że szczyt sezonu, to jednak szczyt sezonu. Wszystko posprzedawane, a to co niesprzedane – niebotycznie drogie. Odwiedzamy każdą agencję w mieście i wszędzie słyszymy to samo – All booked. Jedna z agencji znajduje nam interesujący nas rejs, ale cena powala. Trudno, trzeba będzie zadowolić się wycieczkami jednodniowymi, które są bardziej ekonomiczne.

Następnego dnia jednak, ostatnim rzutem na taśmę, znajdujemy biuro należące do właściciela łódki Eden i kupujemy u niego 3 dniowy rejs, za cenę 25% niższą niż oferowana przez agencję :-) W rejs wyruszymy w czwartek, resztę naszego pobytu zapełnią nam wycieczki jednodniowe, o których opowiemy  w kolejnych wpisach. W końcu, po ładnych kilku godzinach poszukiwań i negocjacji mamy ustalony plan pobytu, możemy więc przystąpić do czerpania radości z okoliczności przyrody :-)

Na pierwszy rzut pada pobliska zatoka Bahia Tortuga (czyli zatoka żółwi)…


W drodze do zatoki mnóstwo jaszczurek…

…i ptactwo liczne i różnorodne i wcale nie ucieka na nasz widok, więc można ustrzelić z bliższej odległości…


Na plaży żółwi co prawda nie znajdujemy (widzieliśmy jednego wśród morskich fal), ale mamy więcej szczęścia do innych stworów. Morskich krabów pod dostatkiem…

…ale fotografowanie ich odbywa się z narażeniem życia…

….oraz trzysta czterdzieści siedem ton morskich smoków, czyli wodnych iguan :-)

Iguany, tak przynajmniej wynika z naszych pobieżnych obserwacji , to zwierzęta bardzo leniwe...
...i towarzyskie…


Film instruktażowy na lotnisku informuje, że zwierząt nie wolno dotykać. Iguany ewidentnie go nie widziały. Leżą jedna na drugiej, czasami nawet nie leżą, a chodzą po sobie nawzajem, lubią też się objąć i przytulić…

Niektóre, te bardziej wstydliwe chyba, próbują udawać że ich nie ma…

…ale nie idzie im za dobrze, gdyż zdradzają się wystrzeliwując nosem flegmę na spore odległości. Trochę jak zawodowi piłkarze. 

Pierwszy dzień obcowania z naturą za nami, drugiego dnia pełni emocji wyruszamy na wycieczkę po wyspie. Towarzyszy nam przewodnik Eduardo, który swój przewodniczy popis zaczyna od ucięcia sobie drzemki w samochodzie. No ale pewnie to tak popularny przewodnik – myślimy – że bardzo zmęczony ciągłym oprowadzaniem turystów. Docieramy do pierwszego punktu programu – dwa zapadłe wulkany.

Dziury w ziemi, bo tak w skrócie opisać można zapadły wulkan, wyglądają dość spektakularnie.  Nie dowiadujemy się jednak niczego konkretnego, oprócz tego, że dziura ma 3 miliony lat, dwie duże mają po 80 metrów głębokości, a też trzecia, węższa od dwóch dużych, głęboka jest na 175 metrów. Oraz że sierpień i wrzesień to najzimniejsze miesiące na wyspach. Eduardo próbuje swoją łamaną angielszczyzną wyjaśnić nam jakąś różnicę pomiędzy jedną rośliną a drugą (chyba chodziło o kawę z  Galapagos i normalną kawę), ale w końcu poddajemy się i jedziemy do punktu numer dwa.

I tu już czeka na nas więcej emocji, bo przyjeżdżamy do miejsca gdzie rozmnażają się żółwie.

Jesteśmy dosłownie o ułamek sekundy spóźnieni, gdyż grupa na którą trafiamy pokazuje nam kierunek, gdzie żółwie ze sobą… obcują… jednak kiedy docieramy na miejsce, samica pali już papierosa, a samiec grzecznie śpi…

Żółwie jednak są super, bo są wielkie i wyluzowane. Jedzą sobie zieleninkę…

…i nie bardzo przejmują się grupkami turystów strzelającymi foty.

Eduardo między ziewnięciami opowiada nam co nieco o żółwim życiu, jednak podsłuchując innych przewodników ostatecznie przekonujemy się, że jesteśmy w towarzystwie najgorszego z nich. To jedyne zachowane zdjęcie tego na szczęście wymierającego gatunku…

Na koniec próbujemy na chwilę wejść w buty żółwia, tzn. w skorupę, żeby poczuć jak to jest żyć 200 lat...

...i udajemy się do ostatniego punktu naszej wycieczki, którym są tunele wydrążone przez lawę. Tunel ciągnie się od wulkanicznego wzniesienia po środku wyspy, aż do samego oceanu. Uzmysłowienie sobie, że przez skalną szczelinę (na oko 5 metrów szerokości i do 10 metrów wysokości!) płynęła kiedyś strumieniami lawa, działa na wyobraźnię.

Po przeczołganiu się pod skalnym stropem, wychodzimy na powierzchnię, Eduardo kończy swój występ soczystym pierdnięciem, żegnają go oklaski. 

I to był koniec drugiego dnia na Santa Cruz ;-) Jutro płyniemy na Isabelę, czyli największą wyspę archipelagu. Internet działa jednak wolniej, niż myśleliśmy, stąd następne posty pewnie dopiero w sierpniu. Ale zaglądajcie, bo kto wie, kto wie... :-)

czwartek, 19 lipca 2012

Łazienki


Nie, drodzy Czytelnicy, nie zapomnieliśmy o Was. Liczne glosy niezadowolenia z braku kolejnych postów pragniemy niniejszym ukrócić. Pojawił się bowiem temat do opisania, po tygodniu braku tematów. Nie czujemy się jeszcze na tyle celebrytami, aby donosić Wam o szczegółach naszych chorób, karmić Was zakatarzonymi zdjęciami z łóżka, w którym spędziliśmy cały tydzień (choć zdjęcia z łóżka mogły by się dobrze sprzedać...), czy tez opowiadać o tym kto i jak pomógł nam się z choroby wydobyć. Napiszemy jedynie, ze byliśmy po prostu chorzy, ale już jesteśmy zdrowi :)

Kiedy już ozdrowieliśmy - i nie cudownie, nie dzięki modlitwie, nie dzięki specjalistom sprowadzonym z Gruzji - normalnie, jak każdy, ozdrowieliśmy po tygodniu, udaliśmy się do Bańos. Bańos po hiszpańsku znaczy tyle co łazienka. Czyli po tygodniu choroby, udaliśmy się do łazienki.... hmmm...

Ponieważ na wszystkich toaletach publicznych w Ekwadorze widnieje nazwa miejscowości Bańos, miejscowi pi-arowcy maja raczej niewdzięczne zadanie. Radzą sobie jednak wyjątkowo dobrze, gdyż jak tylko wjechaliśmy do Bańos, zderzyliśmy się z tłumem turystów wszelkiej maści, głownie zaś amerykańskich, w typie młodzież licealna na wywczasie. Ajm lajk, ju noł…. its sooooł osom! Bleeee.



Jak przyjeżdża się do Bańos wieczorem, kiedy nic nie widać, to rano czeka na człowieka niespodzianka w postaci gór otaczających miasto dookoła. 



Czeka go również niespodzianka w postaci miliona agencji turystycznych, które oferują wszelkiego rodzaju atrakcje ukierunkowane na amerykańską młodzież w typie ajm like ju noł... Głównym "magnesem" Bańos są jego gorące źródła (tak, tak, to stad nazwa, ale my wolimy wersje ze to od kibla). Profilowo atrakcja jak najbardziej dopasowana do resztek naszej choroby, ale nasi dzielni prekursorzy ostrzegali, żeby bron Boże nie iść, bo brudno i tłoczno, wiec nie poszliśmy. 

Pierwszego dnia po śniadaniu…
…wybraliśmy atrakcje bardziej klasyczne, czyli rowery górskie na trasię "ruta de cascadas" czyli szlakiem wodospadzim.

Widać ze Ekwadorczycy odrobili lekcje z kolarstwa górskiego lepiej niż Birmańczycy, czy nawet Kostarykańczycy, bo rowerki dostaliśmy nówki sztuki z resorami, że aż milo...


Widoki po drodze znakomite...


...a jazda przyjemna bo 90 procent czasu z górki, pozostałe 10 po płaskim. Na końcu trasy atrakcja największa, czyli największy wodospad. 

Wodogrzmoty Mickiewicza mogą się uczyć grzmocić wodę od Pailon de Diablo :-)



Jak już nasyciliśmy oczy widokiem wody spadającej, a brzuchy pstrągiem prosto z rzeki na talerz wskakującem (eee...), to przyszła refleksja na temat atrakcyjności odwrotności trasy prowadzącej przez 90 procent w dół. Na szczęście Ekwadorczycy nie pierwszy raz spotkali się z lenistwem i przygotowali transport powrotny "na pace".

Drugiego dnia zmieniliśmy środek lokomocji na bardziej spektakularny i... tam daradam...

...w takim oto cudzie techniki, zwanym "buggy", czyli robaczkiem, wyruszyliśmy na lans po okolicy. Flaga powiewała nam za uchem, wiatr rozwiewał włosy, co z pod kasków się wydostały...

...a my jeździliśmy raz w jedna, raz w druga stronę, próbując odnaleźć właściwą drogę. Za trzecim podejściem i przy pomocy lokalnych ekspertów od nawigacji oraz profesjonalnych map terenu...

...udało nam się skręcić we właściwą dróżkę i wyjechaliśmy nieco pod górkę podziwiać widoki...

Jak się już napatrzyliśmy z jednej strony, to postanowiliśmy sprawdzić teorię pana z wypożyczalni, że buggy pod wulkan nie podjedzie. Jak nie podjedzie, jak podjedzie? Pan najwidoczniej nie zna swoich maszyn - nasz robaczek dzielnie piłował pod gore, troszkę się zasapał, aż w końcu odmówił posłuszeństwa i utknął na jednym z podjazdów. Ale i tak widoki z miejsca, gdzie udało się nam dojechać warte były ryzyka przegrzania silnika...


Odstawiliśmy buggiego do parku maszyn, nastawiliśmy budziki na 4:40 (ajajaj!) i przetransportowaliśmy się do Guayaguil, gdzie jutro lecimy w niezwykle miejsce, gdzie czas się zatrzymał i gdzie żyją smoki. Wieści z Galapagos, bo tam właśnie się udajemy, prześlemy jednak dopiero w sierpniu (jak ten czas leci, już za chwile sierpień!), gdyż Internet na wyspach pamięta jeszcze czasy Karola Darwina... Tymczasem!

czwartek, 12 lipca 2012

TAK !


Nasi przyjaciele i byli współtowarzysze podróży znaleźli swoje najpiękniejsze miejsce na świecie na południe od Quito, w Lagunie Verde Quilotoa. My swoje znaleźliśmy na północy. Laguna Cuicocha to jezioro, które powstało w zapadłym kraterze wygasłego wulkanu. Wokół jeziora prowadzi czternastokilometrowy szlak, który Wasi podróżnicy w całości przeszli (na własnych nogach!).







Szlak oczywiście można było przejść w cztery godziny, ale….



No właśnie ;-) Nam  zajęło to pięć godzin, ale za to zdjęcia prawie, prawie pokazują jak Laguna Cuicocha wygląda na żywo.  A wygląda spektakularnie, bo szlak nie był jednostajny, a zaskakiwał nas co rusz to nowymi kolorami i zupełnie inną roślinnością, niż ta do której przywykliśmy w Ameryce Środkowej...








...a w dodatku z każdej strony otaczają go wysokie szczyty wulkanów. Z jednej strony Cotacachi…



…z drugiej Imbabura…

…które znacie już z poprzedniego wpisu. Czego nie wiecie, to że miejscowi mówią o Cotacachi, że to wulkan-kobieta, Imbabura natomiast to wulkan-para. Faktycznie, jeśli uruchomić nieco wyobraźnię, to z pobliskiego miasteczka wygląda on jak siedząca para oparta plecami. Dodatkowo po prawej stronie wulkanu skały układają się w kształt przypominający serce, czyniąc Imbaburę jednym z najbardziej romantycznych wulkanów na świecie. W zasadzie brakowało jedynie tęczy… ;-)

Ponieważ mieliśmy szczęście do pogody i widoczność była bardzo dobra, to oprócz dwóch dużych wulkanów mieliśmy też szansę podziwiać prawdziwego giganta, czyli Cayambę (5.790 m. n.p.m.) – trzeci najwyższy szczyt Ekwadoru.

I jeśli widok każdego ze szczytów z osobna robi wrażenie, to widok ich wszystkich razem, w połączeniu ze spektakularnym jeziorem, po prostu… z resztą zobaczcie sami…



Takie miejsca potrafią zainspirować do wspaniałych rzeczy ;-)