czwartek, 28 czerwca 2012

Wojownicze Żółwie z Tortuguero


Nasz szalony pierwszy tydzień w Kostaryce zakończyliśmy w sąsiedztwie parku narodowego Tortugero – odciętego od świata, gdzie można dostać się jedynie łodzią lub samolotem. 
Dzięki tej niedostępności dla tłumów, w Tortuguero łatwiej spotkać zwierza niż turystę. My już oczekując na łódkę, która miała nas do parku przetransportować, spotkaliśmy dziwacznego stwora…


…po drodze taki okaz sprawdzał czy czasem nie wypadniemy z łódki…

…a po przyjeździe i zameldowaniu się w bungalowie, na sąsiednim krzaku odkryliśmy przybyszów z kosmosu…


Najważniejszym punktem programu było jednak polowanie na żółwia. Wybraliśmy się na nie już po zachodzie słońca. I to nie dlatego, że w nocy żółwie są lepiej widoczne, a dlatego, że na sąsiedniej plaży, która za dnia wygląda jak zwykła plaża…


…w nocy żółwie się rozmnażają!

Nasze poszukiwanie zaczęliśmy o 20, kiedy z przewodnikiem - Leonardo - wyszliśmy na plażę. Dla przypomnienia, Leonardo to ten w środku u góry w niebieskiej masce ;-)

- OK., to teraz idziemy gęsiego po plaży, uważajcie żeby się nie potknąć. - oznajmił Leonardo w całkowitej ciemności. Na plaży nie można bowiem używać światła, gdyż żółwie wolą rozmnażać się przy zgaszonym. Nasz przewodnik bardzo surowy, Szkotka, która przyniosła aparat została mocno skarcona słownie.

- Dobrze, to idziemy dalej. – zaordynował Leonardo, po tym jak Szkotka z aparatem pokajała się, a on zdecydował się jej przebaczyć. A więc idziemy. Piach zapada się pod stopami, więc idzie się ciężko. Ale w nagrodę efekt specjalny – fluorescencyjne glony strzelają światełkami spod stóp zostawiając za nami smugę światła. Nad głowami droga mleczna, a na horyzoncie burza. Okoliczności przyrody bardzo dramatyczne, więc podziwiamy, zachodząc w głowę jak w tych ciemnościach można dostrzec cokolwiek, a już w szczególności żółwia.

Nagle Leonardo zatrzymuje się i zapala latarkę z czerwonym światłem. Na plaży widać ślady! Leonadro idzie sprawdzić, czy ślady prowadzą do gniazda, ale okazuje się, że to fałszywy alarm.
- Żółwie czasem wychodzą na plażę ale uznają, że miejsce nie jest dobre i wracają do morza – wyjaśnia przewodnik. Przeklinamy w duchu żółwią wybredność - Inne grupy też mają latarkę i jak zobaczą żółwia, to dadzą nam sygnał, trzy błyski światła. I wtedy będziemy musieli biec w ich stronę. -  instruuje Leo. Cieszymy się, że w poszukiwaniu żółwia nie jesteśmy osamotnieni, bo plaża ma jakieś 8 kilometrów szerokości. Idziemy dalej. Idziemy, idziemy, idziemy. Pół godziny, godzina, półtorej – nic – ani żółwia, ani sygnałów od innych grup. Zaczynamy snuć teorie spiskowe. Może po prostu naciągają turystów na żółwie, których nigdy nikt nie widział. Na podstawie śladów opracowaliśmy już nawet portret pamięciowy domniemanego żółwia z Tortuguero…

…kiedy nagle Leonardo odwraca się i krzyczy:
- Tam! Wydaje mi się, że odprowadzają żółwia do morza! – krzyczy i rzuca się biegiem w stronę czerwonej smugi światła na plaży. Cała nasza grupa biegnie za nim. Bieg w ciężkim obuwiu po piachu w całkowitych ciemnościach, to jest to! Po może 150 metrach dobiegamy do drugiej grupy i… jest! Faktycznie jest żółw! No dobra, może pół żółwia, bo łeb już w wodzie zamoczony, ale ewidentnie jest to żółw! Chwilę po nas na miejsce obserwacji w żółwim tempie doczłapuje Szkotka zamykająca naszą grupę (aparat ewidentnie jej ciąży…), a chwilę po jej przybyciu fala zabiera żółwia z powrotem do morza. Wow! Sukces! No może sukces połowiczny, ale z faktu, że się udało zobaczyć choć żółwi zad jesteśmy zad-owoleni ;-)

Idziemy jeszcze kawałek i dochodzimy do wyjścia z plaży. Przez krzaki dostajemy się na płytę lotniska i rozpoczynamy marsz w drugą stronę. Po kilkuset metrach nagle dzwoni telefon Leonardo. Nasz przewodnik odbiera, zaczyna nerwowo kręcić się wokół własnej osi…
- Mamy żółwia! – krzyczy nagle – Biegiem! – ordynuje i zaczyna trucht po pasie startowym. Po chwili Szkota odmawia współpracy (grrrr!) i musimy trucht zmienić w szybki krok. Leo wyjaśnia, że dostał cynk od kolegi, że ok. kilometra od nas znaleźli żółwia, który najprawdopodobniej będzie się rozmnażał.

Żółwie, które wykluły się na Tortugero, po 20-25 latach życia powracają do miejsca gdzie się urodziły, żerują w pobliskich wodach i od czasu do czasu wychodzą na brzeg, żeby złożyć jaja w gniazdach. W sumie jeden żółw podczas kilkunastu posiedzeń może złożyć nawet do tysiąca jaj. Z tysiąca małych żółwików przetrwa jedynie kilka, reszta zginie – czy to jeszcze pod postacią jajka, czy tuż po wykluciu – z rąk (a właściwie z kłów) licznych drapieżników.

Po kilku minutach wracamy na plażę, po kilku kolejnych dochodzimy do miejsca, gdzie druga grupa poszukiwaczy siedzi już na piasku. Siadamy z nimi i czekamy. Żółwica właśnie szykuje gniazdo – musi oczyścić plac o średnicy ok. 3 metrów (dorosła żółwica żółwia zielonego, a taką właśnie mieliśmy zobaczyć, osiąga rozmiary do 1,5 metra długości)  następnie tylną płetwą wykopać rowek o głębokości ok. pół metra, do którego złoży jaja.

Po ok. 20 minutach przewodnicy ustawiają nas gęsiego i prowadzą w stronę krzaków. W świetle czerwonej latarki widzimy żółwia w gnieździe – wrażenie ogromne jak sam żółw. Przewodnik każe nam podejść bliżej, więc na kolanach podchodzimy pod samego żółwia i z odległości pół metra oglądamy jak samica składa jaja wielkości piłeczek ping-pongowych – jedno, drugie, trzecie. Jest jak karabin maszynowy! :-) Kiedy już odnajdujemy języki w gębach, które odebrał nam na ten widok (spodziewaliśmy się zobaczyć żółwia z dystansu, a nie praktycznie wchodzić mu do gniazda!) jest już 23:30. Po trzech i pół godzinach biegania po ciemku doświadczyliśmy cudu żółwich narodzin  :-)

Następnego dnia wstaje się ciężko. Pobudka o godzinie 5.00, bo o 6.00 zaczynamy zwiedzanie parku narodowego, tym razem na łódce. Okazuje się, że język angielski nie jest specjalnością pani przewodnik, podobnie jak wiosłowanie, chwytamy więc za wiosła żeby nadać sprawie nieco bardziej wartkiego nurtu.  O 10 czeka nas bowiem kolejny transfer, tym razem szczęśliwie już w miejsce, gdzie nie będziemy musieli zrywać się skoro świt.

Zanim jednak łódka zabrała nas do Moin, skąd busem dojechaliśmy do Puerto Viejo de Talamanca, udało nam się w parku narodowym Tortugero…

…zobaczyć całe mnóstwo ptactwa…




…w tym tukana! Co prawda z dużej odległości, więc zdjęcie nieco rozmyte, ale udało nam się ustrzelić tukana siedzącego…

…oraz startującego…

…a także skompletować małpi kwartet! W Manuel Antonio ustrzeliliśmy małpiego hattricka, fotografując małpy wiewiórcze, białogłowe i wyjce. Teraz udało się wypatrzyć małpę pajęczą (czepiaka)…

Tym samym zobaczyliśmy wszystkie najbardziej charakterystyczne dla Kostaryki zwierzęta i mogliśmy w końcu udać się na zasłużony odpoczynek :-)

Pura Vida Costa Rica!


„Pura Vida!” (tłumaczenie dosłowne: czyste życie, samo życie) to kostarykańskie powitanie, ale także zwrot zastępujący w zasadzie wszystko. Jak się masz? Pura Vida! Jak pogoda? Pura Vida! Pura Vida znaczy super! :-) 

Jakby mało nam było wrażeń związanych z lataniem nad lasem deszczowym, postanowiliśmy jeszcze zwiększyć dawkę emocji i udaliśmy się do Turrialby. I choć nocny spacer ulicami miasta, żywcem przeniesionymi z taniego dreszczowca klasy C, spowodował, że nasze serca zabiły mocniej, to prawdziwe emocje miały przyjść dopiero następnego dnia. Z samego rana, a trzeba Wam wiedzieć, że w pierwszym kostarykańskim tygodniu godzina ósma rano była dla nas środkiem dnia, wyruszyliśmy na rzekę Pacuare, żeby pokonać jej nurty w pontonie! Pura Vida!

Rafting ma w Kostaryce wielu miłośników, a i miejsc gdzie można go uprawiać jest mnóstwo. My jednak wybraliśmy to najbardziej polecane, w tym przez National Geographic. I nie ma się co dziwić – sceneria naszego spływu była oszałamiająca!



W naszym pontonie oprócz naszej trójki znaleźli się również Barry i Austin z Północnej Karoliny – ojciec i syn wspólnie odpoczywający w Kostaryce oraz nasz kapitan Giovani, który zachowywał spokój nawet w najbardziej dramatycznych momentach naszej podróży po rzece…

A momentów tych było sporo, bo spływ trwał w sumie ponad 4 godziny z małą przerwą na lunch, zjedzony prosto z pontonu, który posłużył za stół...

Wyjście bez szwanku z nurtu zwanego „rodeo” czy „indiański cmentarz” to spory sukces, więc zasługuje na haj fajw! :-)

Pokonaliśmy w sumie 28 kilometrów, wypełnionych kilkudziesięcioma fragmentami naprawdę mocnych nurtów (w skali raftingowej poziomy III i IV czyli już naprawdę mocne fale)….

….podczas których byliśmy o włos od wypadnięcia z pontonu…

…z wyjątkiem jednego momentu, kiedy to posunęliśmy się o ten włos dalej i M. oraz Drew znaleźli się za burtą. Emocji było mnóstwo, śmiechu również. Pura Vida! :-)

Po czterech godzinach wykończeni, z bolącymi ramionami od wiosłowania i brzuchami od śmiechu przetransportowaliśmy się do Cariari...

...skąd złapaliśmy autobus o ...6 rano… do Tortugero, czyli krainy wielkich żółwi…

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Zielona Góra


Wracamy po krótkiej przerwie spowodowanej nadmiarem wydarzeń, które wkrótce w całości zaprezentujemy. Ostatnie dni mieliśmy jednak wypełnione atrakcjami, wstawaniem o 5 rano oraz długimi przejazdami. Teraz nadrabiamy postowanie :-)

Pamiętacie jeszcze europejskiego słonia, który nie potrafiłlatać? Odszedł na zawsze! W Monteverde (po polsku zielona góra) odlecieliśmy!

Park linowy prowadzony przez firmę eXtremo był zaiste ekstremalny. Lataliśmy i zjeżdżaliśmy wśród lasu deszczowego, na linach o długości od kilkudziesięciu do kilkuset metrów, podczepieni na metalowym kołowrotku. I było bosko!

Najbardziej piskogenną atrakcją parku był skok tarzana, czyli wieeeeelka „huśtawka” której początek zawieszony był hen wysoko w koronie drzew, a potem leciaaaaaaaało się w las :-)

Małpy miały niezły ubaw ;-)

Kulminacyjnym punktem wieczoru był „lot supermana” – kilometrowej długości lina (najdłuższa na świecie), rozwieszona między dwoma wzgórzami, kilkadziesiąt metrów nad porośniętym drzewami wąwozem, do której przypięci zostaliśmy głową do przodu. I z prędkością ok. 80 km/h (jak pada leci się dwa razy szybciej!) – polecieliśmy!


Do Monteverde dolecieliśmy dotarliśmy jedną z najbardziej zapierających dech w piersiach dróg, położoną na wzgórzach otaczających dolinę. W tle migotał nam wulkan Arenal, który odwiedziliśmy dzień wcześniej, trzęsło jak diabli, ale parę ujęć udało nam się zachować…


W Zielonej Górze oprócz setki atrakcji wyprodukowanych przez znakomicie zorientowanych na turystykę Kostarykańczyków, jest również atrakcja największa, stworzona przez naturę, a przez przedsiębiorczych „Ticos”, bo tak o sobie mówią miejscowi, pieczołowicie chroniona. To las deszczowy, położony na wzgórzach Monteverde, miejsce całkowicie niezwykłe!






Las deszczowy to, jakby to sprytnie ująć, kilka lasów w lesie. Na normalnych wysokich drzewach żyją bowiem setki innych roślin. Niektóre z nich na wytworzonej na pniach warstwie gleby, inne wysoko w koronach drzew, gdzie "wspinają się" po pniach drzew w poszukiwaniu światła. Przyjmują przy tym różne strategie. Na przykład liany to rośliny, które wyrastają z ziaren, które znalazły się już tam u góry w koronie drzewa i rosnąc spuszczają korzenie w dół w poszukiwaniu wody. Inne rośliny oplatają rosnące drzewa swoimi korzeniami i podduszają „gospodarza”.


Żeby powstał las deszczowy potrzebny był splot sprzyjających okoliczności. Kostaryka, a w zasadzie cała Ameryka Środkowa, położona jest między oceanami – Atlantykiem i Pacyfikiem. Od strony Atlantyku, a w zasadzie Morza Karaibskiego, ciepłe, wilgotne powietrze przemieszcza się w stronę Pacyfiku, natrafia jednak na pasmo górskie i wilgotne chmury zatrzymują się w tym miejscu, oddając całą wilgoć, umożliwiając rozwój bujnej roślinności oraz zrobienie takich zdjęć…



Po lesie, a konkretnie po rezerwacie Santa Elena (dużo mniej zatłoczony niż rezerwat Monteverde - oprócz nas było jeszcze 6 innych osób, ale startowaliśmy o 6:30), chodziliśmy z Orlando, lokalnym przewodnikiem i największym pasjonatem przyrody, jakiego spotkaliśmy. Orlando wypatrywał dla nas co ciekawsze okazy ptactwa i robactwa…



…choć las jest tak gęsty, że trudno cokolwiek zauważyć. Orlando oprócz tego, że jest przewodnikiem, jest również zapalonym fotografem-amatorem, dzięki czemu porozmawialiśmy bardzo dużo o fotografii. Orlando jest autorem między innymi zdjęć znajdujących się na pocztówkach sprzedawanych w Monteverde. M. z zapałem słuchała jak udało mu się uchwycić kolibra w locie, gdyż polowanie na zdjęcie tego najmniejszego ptaka trwało już od Manuel Antonio. Po wielogodzinnym oczekiwaniu, kiedy nadzieja powoli odlatywała wraz z kolejnymi okazami uderzającymi skrzydłami 80 razy na sekundę i przemieszczającymi się z prędkością dźwięku…. Udało się!

Mimo braków sprzętowych (obiektyw, obiektyw, obiektyw!) M. upolowała kolibra podczas posilania się egzotycznym kwiatem! I było wiele radości! ;-)

Kiedy jednak spojrzeliśmy na zegarek, okazało się, że nasz spacer trwał już ponad 3 godziny (minęło jak kwadrans!) i musieliśmy skrótem wydostać się z lasu, żeby zdążyć na busa, żeby zdążyć na autobus, żeby zdążyć na kolejny autobus, którym dostaliśmy się do Turrialby. A po co? Przeczytacie w następnym poście ;-)

--------------------
*zdjęcia z parku linowego zakupione od organizatora, a film sciągnięty z youtuba – z powodu awarii sprzętu film z lotu Supermana nie nagrał się na aparacie Drew, a naszego olbrzyma nie mogliśmy wziąć ze sobą.