poniedziałek, 21 maja 2012

Fiesta Cubana off line


Kochani! Piszemy do Was z Kuby, gdzie jest cudownie! Zaliczylismy wspanialy weekend w Hawanie, a teraz jestesmy na wsi, w Vinales. Zrobilismy 500 zdjec i napisalismy 4 strony tekstu na temat wszystkich wspanialosci, ktore zobaczylismy, ale...

...niestety Fidel nie pozwoli nam ich opublikowac. Siedzimy wlasnie w czyms a´la kafejka internetowa, oczywiscie panstwowa, na przeciwko nas dwie smutne panie w mundurkach. Na pytanie jak mozna otworzyc plik z naszego dysku zewnetrznego, pani usmiechnela sie z politowaniem. No se puede senor...

Internet dziala w slimaczym tempie i kosztuje 6 dolarow za godzine. W godzine moze udaloby sie dodac jedno zdjecie, ale biorac pod uwage, ze nawet w gmailu nie mozna dodac do maila zalacznikow, pewnie i to nie jest mozliwe.

W zastepstwie naszych opowiesci i zdjec, ktore wkleimy pewnie dopiero w czerwcu, zalaczamy link do klipu wideo, ktory pokazuje troche Hawany (tzn. wiemy ze to Hawana jest w pierwszych 5 sekundach filmu, wiecej sie nie zaladowalo).


W kazdym razie mimo tych niedogodnosci, jest na Kubie po prostu bosko! :)

piątek, 18 maja 2012

Wyspa Kobiet


Nasz pierwszy kontakt z Meksykiem miał miejsce na lotnisku w Los Angeles, kiedy Aero Mexico odwołało nam lot. Po kilku dniach, w Oaxace, skradziono nam telefon komórkowy i wtedy wydawało nam się, że Meksyk będzie etapem naszej podróży, o którym szybko będziemy chcieli zapomnieć. Potem jednak odkryliśmy tacos de pastor, majową kulturę w okolicach San Cristobal de Las Casas i dżunglowe ruiny Palenque, które przykryły nieco nasze początkowe mizerie.

A najlepsze Meksyk zostawił dla nas na koniec. Jak to mówią, prawdziwą lokalizację turystyczną poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy. Ostatnim meksykańskim przystankiem przed wylotem na Kubę była Isla Mujeres (Wyspa Kobiet), która takimi oto okolicznościami przyrody…




…postawiła nasze wyobrażenie o pięknych plażach na głowie..

Oprócz bajecznej plaży, na której wylegiwaliśmy się w cieniu palm…

…pod czujnym okiem Batmana…

…Isla Mujeres ma wszystko czego turyście potrzeba, czyli miłe knajpki...

El Mariachi…
… powszechny dostęp do tequili, kilka uroczych domków (choć większość nieciekawa, sporo nowych w budowie)…


…a nawet pomnik nagiej kobiety siedzącej w muszli i trzymającej rozgwiazdę…

Oprócz tego wszystkiego, Isla Mujeres ma również znakomitą bazę noclegową. Nasz hostel (Pocna hostel) na przykład posiadał własną plażę z boiskiem do siatkówki i beach barem…


Posiadał również dużą ilości gości z Izraela, około dwudziestu pięciu osób podczas naszego pobytu.

O turystach z Izraela nie mieliśmy jeszcze okazji napisać, a lepsza chyba się nie nadarzy. Otóż w Izraelu służba wojskowa jest obowiązkowa zarówno dla mężczyzn jak i dla kobiet i trwa dwa lata. Po dwóch latach spędzonych w armii młodzi (wciąż) Izraelici mają w zwyczaju wyjeżdżać na rok w różne miejsca na ziemi żeby się wyszaleć. Z tego powodu niektóre noclegownie np. w Tajlandii, Meksyku i Chile nie życzą sobie gości z Izraela. Jak dowiedzieliśmy się od przemiłej Chilijki z agencji turystycznej, jeden z szalejących spowodował w Chile ogromy pożar, który strawił jedenaście tysięcy hektarów lasów w Chile. „You know how much this is? This is bigger then their country!” (wiecie ile to jest? To więcej niż zajmuje ich kraj!). 

Nasi Izraelici nie palili lasów, palili za to inne rzeczy przesiadując na hamakach przy beach barze, a wieczorem prowadzili głośne rozmowy przez skype’a. Zastanawialiśmy się z kim mogą rozmawiać, skoro w Izraelu był wtedy środek nocy, ale przypomnieliśmy sobie, że mają przecież wielu przyjaciół w Nowym Jorku ,Waszyngtonie i Hollywood ;-)

Na Isla Mujeres są również liczne pola golfowe. Żadnego co prawda nie widzieliśmy, ale muszą tu jakieś być, skoro każdy porusza się przy pomocy wózka golfowego...

Myślicie, że jeżdżenie wózkiem golfowym poza polem golfowym to obciach? Amerykanie myślą wręcz odwrotnie i ku naszej wielkiej radości zorganizowali sobie paradę! Wyobraźcie to sobie. Idziecie sobie ulicą, a tu nagle obok Was przejeżdża kilkadziesiąt udekorowanych wózków golfowych wypełnionych Amerykanami, którzy rzucają kolorowe koraliki i cukierki w stronę obserwujących ich miejscowych… OK. Nie musicie sobie wyobrażać, mieliśmy aparat ze sobą ;-)



























Co na to nasza Chilijka z agencji turystycznej? „It’s funny and terrible at the same time…” (to śmieszne i straszne zarazem). Dzieci  jednak zachwycone, panowie z budowy także…

Amerykanie sprawili nam i miejscowym dzieciom wiele radości. Nie spotkamy ich jednak przez najbliższe dwa tygodnie, gdyż Amerykanie mają zakaz wyjazdów na Kubę. A konkretniej – zakaz wydawania pieniędzy na Kubie, wprowadzony przez rząd amerykański, który nie życzy sobie aby ich obywatele finansowali rewolucję i grozi im karami idącymi w setki tysięcy dolarów ;-)

Wiemy, że na Kubie nie będzie Amerykanów, nie wiemy jednak czy będzie Internet, więc nie obiecujemy kolejnych wpisów w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Jednak w Dzień Dziecka wracamy do Meksyku i wtedy z pewnością wszystko Wam opowiemy!

Tymczasem pozdrawiamy!


wtorek, 15 maja 2012

Piraci z Karaibów

Nasza licząca 2.800 kilometrów trasa po Meksyku nazwana została przez ekspertów z Lonely Planet „miasta, ruiny i plaże”. Ponieważ miast i ruin mieliśmy już mniej więcej dziesięć centymetrów poniżej dziurek w nosie, przyszedł czas na plaże. A gdzie lepiej szukać plaży niż w miejscowości zwanej Playa (del Carmen) godzinę drogi na południe od Cancun.



Aby dostosować się do karaibskich okoliczności...
...przywdzialiśmy odpowiednie stroje plażowe…

…i oddaliśmy się słodkiemu nieróbstwu. Z dnia na dzień szło nam coraz lepiej ;-)

Playa nie jet aż tak turystyczną miejscowością jak Cancun, które omijamy szerokim łukiem, jednak i tutaj przemysł turystyczny wdarł się w całej rozciągłości ze wszystkimi jego aspektami. Są oczywiście śluby, prawie jak w Vegas. Panna młoda nie na biało…

…ale nie ma się co dziwić, w końcu to miejscowość, w której leciwe amerykanki flirtują z lokalnymi kelnerami…

…a wieczorem wszędzie roi się od wystawionych na pokaz większych lub jeszcze większych ciał w zbyt obcisłych spódniczkach. Foto nie będzie, aparat odmówił posłuszeństwa ;-)

Miejscowi zrobią wszystko by przykuć Twoją uwagę…

…do perfekcji opanowali sztukę marketingu…

…nie zawahają się nawet przed maltretowaniem zwierząt aby wyciągnąć od ciebie Twoje dolary……

My jednak operowaliśmy miejscową walutą i nie daliśmy się nabrać na tanie chwyty. Daliśmy się za to nabrać na tanie tacosy el pastor – niebo w gębie za 10 peso za sztukę…


…z daleka omijając drogie restauracje, pod którymi od późnego popołudnia gromadzą się El Mariachi…

A ci, którzy nie zdążyli opanować najlepszych lokali, lądują pod mniej opłacalnymi ale licznymi fast-foodami…

Są oczywiście sklepy z różnym badziewiem (ceny pod Amerykanów z grubym portfelem)…


...a nawet Walmart! Nigdy wcześniej nie byliśmy w Walmarcie, a że ze słyszenia znamy i jakoś tak po branżowemu, to poszliśmy…

… i nie żałujemy! Zaoszczędziliśmy na kosmetykach jakieś 100% w porównaniu ze sklepami przy plaży. Dodatkowo zakupiliśmy sobie bagietki i szynkę serrano, która śniła nam się od dwóch miesięcy oraz wino (niemieckie z Maryjką, też tęskniliśmy) i zrobiliśmy sobie wieczorny piknik na plaży.
M. wychodziła z siebie...

...dwoiła się i troiła przy robieniu kanapek…
…i zrobiła takie pyszne, że odlot…

A następnego dnia nalot!

Czy to lądowanie aliantów w Jukatanie pozwoli uwolnić ten rajski kawałek ziemi od leniwych Meksykanów? Nie, to lokalne wojsko dba o bezpieczeństwo turystów kontrolując podejrzanie wyglądających osobników bez opuchlizny brzucha i z lokalnie przyczernioną karnacją…

…od razu poczuliśmy się bezpieczniej…

Gdy po czterech dniach leżenia i nic nie robienia przyszła pora na planową zmianę lokalizacji, długo walczyliśmy ze sobą, czy nie zostać jeszcze kilka dni. Bo po co się ruszać z Playa del Carmen, skoro mieszkamy w najlepszym hostelu w Meksyku i jest tu najpiękniejsza plaża...

...i najbardziej turkusowa woda na świecie?

Jak bardzo byliśmy w błędzie w każdym z tych stwierdzeń, przekonaliśmy się już po paru godzinach podróży, kiedy wylądowaliśmy na Isla Mujeres…

piątek, 11 maja 2012

Z-ruin-owani

Dnia ósmego maja z ulgą przyjęliśmy świt, który pozwolił nam wydostać się z naszego nader przytulnego pokoju w Palenque i wyruszyliśmy na północ, żeby dostać się na południe ... Naszym celem był bowiem półwysep Jukatan, który wszyscy w Meksyku określają mianem południa i choć Merida jest jakieś 500 kilometrów na północ od Palenque, to i tak, według miejscowej nomenklatury, jechaliśmy na południe... Trochę to skomplikowane, ale taki właśnie jest Meksyk...

Na zwiedzanie Meridy nie mieliśmy zbyt dużo czasu, gdyż dotarliśmy tam wieczorem i już rano wyruszaliśmy dalej. Udało nam się jednak rzucić okiem na tutejsze Zocalo, z efektowną katedrą, które bardzo przypadło nam do gustu... 




...oraz spotkać Dana i Ellę, w towarzystwie których wypiliśmy piwo przypominające nam o zaskakujących  niemieckich wpływach w Meksyku...

Ostatecznie pożegnaliśmy Dana i Ellę (choć bardzo żałujemy, bo bardzo mili z nich towarzysze i zupełnie niestereotypowi Amerykanie) i udaliśmy się do naszego hostelu, który sam w sobie był niemałą atrakcją. Oprócz faktu, że byliśmy w nim jedynymi gośćmi (heloł, obniżcie ceny państwo meksykaństwo!), a właściciel sam przyrządzał nam rano śniadanie, to szczególną uwagę zwróciliśmy na towarzyszące nam we śnie figurki... zeberki...

...wyderki...

...laleczki...

...i wiele innych. Po tej troszkę dziwnej nocy, po której obudziliśmy się bardzo niewyspani i dziwnie wyssani z energii, udaliśmy się do największej atrakcji turystycznej Meksyku! Tak jest! W końcu jakieś atrakcje ;-) Naszym celem było kolejne miasto Majów - Chitchen Itza - z najbardziej charakterystyczną Swiątynią Kukulkan (majowe bóstwo opierzonego węża... czy jakoś tak...), której konstrukcja nawiązuje do kalendarza Majów. Na każdej z czterech stron świątynie znajduje się 91 schodów, co daje łącznie 364 schody plus platforma na szczycie i mamy 365 schodów - jeden na każdy dzień kalendarza Majów :-) 

Chitchen Itza, jak podają statystycy, odwiedzane jest przez ponad milion turystów rocznie i nie da się tego nie zauważyć. Na szczęście trafiliśmy na moment między przyjazdami autobusów i udało nam się dość szybko wejść i zacząć obchód. 



Ponieważ jednak trochę ruin już widzieliśmy i udało nam się je nieco oswoić...

...to nie spędziliśmy tam przewidywanych trzech godzin, a jedynie niecałe dwie, co rusz odganiając natrętnych sprzedawców różnego badziewia. Do najciekawszych elementów kompleksu (przynajmniej dla B.) należy gigantyczny plac do gry w majową piłkę. 

Plac do gry ma wymiary 168 na 70 metrów, a Majowie grali na nim w grę przypominającą koszykówkę. Piłkę trzeba było umieścić w otworze znajdującym się na sporej wysokości. Jeśli komuś nie szło zbyt dobrze, mógł stracić głowę (dosłownie).
Ponieważ ostatnie dni minęły nam na wstawaniu o świcie, kilkugodzinnych jazdach autobusem oraz intensywnym zwiedzaniu ruin w 40-stopniowym upale, to jesteśmy... zruInowani :) Postanowiliśmy zatem na trochę odsunąć na bok majowe ruiny...

...i w ostatnim tygodniu naszego pobytu w Meksyku sprawdzić co innego do zaoferowania ma półwysep jukatański, a szczególnie jego brzegi obmywane przez wody morza karaibskiego :-)