poniedziałek, 27 lutego 2012

I believe I can fly… I believe I can touch the sky…

http://www.youtube.com/watch?v=QTahrYXCChI
Niestety ja (B.) jednak latać nie potrafię. Przekonałem się o tym dość boleśnie w trakcie drugiego dnia pobytu w Luang Prabang, kiedy spotkałem się przedwcześnie z taflą wody, w kompleksie wodospadów położonym półtorej godziny drogi łodzią na południe od miasta. 
Miast, jak laotańscy chłopcy,  pofrunąć niczym motyl na linie zwisającej z drzewa i zakończyć mój lot efektownym piruetem, z gracją wielkiego białego słonia runąłem w dół.

Ku uciesze japońskiej widowni:
Trzeba Wam bowiem wiedzieć, iż w przyrodzie nie występują jedynie dwa rodzaje słoni – afrykański i azjatycki. Podczas naszego pobyty w Azji spotkaliśmy bowiem licznych przedstawicieli trzeciego gatunku – wielkiego białego słonia północnoatlantyckiego - do którego, jak się boleśnie okazało, również ja się zaliczam. 
Największy okaz spotkaliśmy w drodze z Chiang Mai do Luang Prabang. Miał dwa metry i trzynaście centymetrów wysokości i niskim basem oznajmił, iż pochodzi z Kalifornii. Swoją obecnością w przydrożnym barze wzbudził taką wesołość jednego z członków obsługi, że prawie doprowadził go do łez radości J


Nie, nie - to nie on:) to jedna z dziwnych postaci, które znajdują się na terenie Watu Rong Khun w Chiang Rai, gdzie wstąpiliśmy po drodze...




Zanim jednak wielki biały słoń północnoatlantycki uderzył o powierzchnię wody, jego szczęka uderzyła o deski mostu, na którym znalazł się chwilę wcześniej.  Mówiąc, że zobaczył najprawdopodobniej najwspanialszy na świecie wodospad, to tak jakby nic nie powiedzieć…








Już sama podróż do wodospadu zapierała dech w piersiach. Roślinność porastająca zbocza wzgórz wpadających do Mekongu jest przebogata i soczyście zielona, nietknięta ludzką ręką podobnie jak 85% terytorium Laosu. Słoń zobaczył dżunglę i zakochał się…


Szczęka opadała słoniowi już wcześniej i opada nadal bezustannie. Laos zapiera dech w piersiach na każdym kroku, czy to maleńkim watem ukrytym pośród kwiatów kwitnących dziesiątkami kolorów, lśniącym w blasku zachodzącego słońca…



…czy zachodem słońca złocącym wody Mekongu…

…czy cieniem wielkiej góry, która nagle pojawia się za zakrętem drogi z Luang Prabang do Vangvieng i sprawia, że wielki północnoatlantycki słoń, z właściwą sobie gracją, narażając życie swoje i współtowarzyszy podróży, rzuca się do okna autobusu i robi zdjęcia, które w jednej dziesiątej nie oddają piękna tego, co zobaczył... 

Gdyby nie to, że jednak nie potrafię latać, pomyślałbym, że to sen…













piątek, 24 lutego 2012

Kolory(t) Chiang Mai


Kolorrrrrrowych jarmaaaarków i blaszanych zegarków brakowało Maryli. Z pewnością powinna się udać do Chiang Mai i zobaczyć miejscowy nocny jarmark, który zapada w pamięć jako miejsce mocno nasycone kolorami. Zegarki również się znajdą - Casio G-shock za jedyne 50zł. Good price! :) 

Dzisiejszy wpis powstaje już w Luang Prabang - fantastycznym mieście w Laosie, które przedstawimy na kolejnych wpisach. Dziś weekendowy wpis o Chiang Mai. Zapraszamy do nasycenia się kolorami i obrazami przedstawiającymi to wspaniałe miasto na północy Tajlandii.

Rynek nocny w Chiang Mai zapamiętamy przede wszystkim jako festiwal lampek i lampionów...










... orgię tekstylnych różnorodności...




... bogate zapasy akcesoriów czyli gumek, spinek, mydła i powidła :)











...a także miejsce przesiadywania lokalnych osobowości:

German Thai...
 Lady Boy Thai..
...czy też God knows what the hell Thai...


Rynek oferuje także "tradycyjne" tajskie fish spa, którego próbowaliśmy w Bangkoku, a którego wcześniej nie uwieczniliśmy...
Osobną kategorią elementów wartych uwiecznienia było jedzenie, które w całej Tajlandii było jedną z największych atrakcji...






























Gotowizna, gotowizną, ale my, jako nieustraszeni pogromcy tajskich mitów, postanowiliśmy spróbować swoich sił i zapisaliśmy się na jednodniową lekcję przygotowania tajskich potraw! 

Oczywiście było mega pysznie! Wszystkich chętnych zapraszamy po powrocie na próbkę naszych umiejętności. Zaczynamy od szybkich zakupów na miejscowym targu...



...przygotujemy składniki do gotowania...

...a także bazę, czyli pastę curry....

...smażymy całość pięć minut w łoku...

...podamy przystawki...


...oraz dania główne...



  
Smacznego!




PS. A na koniec dedykacja dla wszystkich, którym azjatycka kuchnia jednak nie podchodzi...




;-)