Z eleganckiego, stylowego miasta królów Cuzco przenieśliśmy się do… Puno. Po prostu Puno? O nie! Puno spokojnie może aspirować do miana najbrzydszego miejsca jakie widzieliśmy w Ameryce Południowej, a swoją brzydotą dorównuje nawet kostarykańskiej Alajueli.
Nasz początkowy plan zakładał przenocowanie w Puno i ucieczkę porannym autobusem do Copacabany, czyli miasta również położonego nad jeziorem Titikaka, ale już po stronie boliwijskiej. Niestety gdzieś w okolicach Machu Picchu przyczepiło się do nas choróbsko, w związku z czym postanowiliśmy zostać w Puno o jeden dzień dłużej, żeby się wyleżeć w cieple i wyleczyć. Kiedy już zebraliśmy siły i postanowiliśmy zakupić bilet na poniedziałkowy autobus, okazało się, że mieszkańcy okolicznych wiosek przygotowali dla nas inny scenariusz. Wprowadzili 48 godzinny strajk, którym zablokowali przejazd do Copacabany i uziemili nas w Puno aż do środy!
W sumie nie powinniśmy się zbytnio dziwić, gdyż często w miastach w których się pojawiamy wybuchają jakieś zamieszki czy inne protesty…
Puno, jak wspomnieliśmy, jest najbrzydszym miejscem w jakim byliśmy od czerwca, a najbardziej efektowne miejsce miasta prezentuje się jak poniżej…
Wystarczy jednak się obrócić, aby architektura Puno ukłuła w oczy…
…i kłuła na każdym kroku…
W Puno na każdego mieszkańca przypada ok. półtora kurczakowni („polleria”). My spośród tysiąca obskurnych wyłowiliśmy najczystszą knajpę na kontynencie, w której kelnerzy na naszych oczach czyścili sosjerki patyczkami do uszu :-) Spróbowaliśmy również innych lokalnych specjałów, czyli alpaki…
…która wygląda i smakuje trochę jak coś między wieprzowiną a wołowiną oraz deseru w postaci straszydła z lodami ;-)
Mieszkańcy Puno znani są również ze swojej skłonności do spontanicznego podróżowania. Skąd taki wniosek? Otóż na każdej ulicy, w ilościach hurtowych, pojawiają się lokalne busy („collectivo”), które zaczepiają mieszkańców i pytają czy czasem nie chcą z nimi jechać. Jeśli natomiast w pobliżu nie ma przechodniów, albo wszyscy zostali już przepytani, kierownik busa (nie mylić z kierowcą – za busa odpowiadają dwie osoby) nawołuje kolejnych chętnych wykrzykując powielekroć nazwę miejscowości do której jego bus się udaje. A że nasz hotel jest na rogu popularnego skrzyżowania, to mamy przez cały dzień pod oknem:
- Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljaka, Huljakaaaaaaaa!!!!!
- Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzco, Cuzcooooooooo!!!!!
Co bardziej przedsiębiorczy używają megafonów. No i oczywiście non-stop klaksony, bez używania których Peruwiańczycy nie czuliby się pełnowartościowymi kierowcami. Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
Ponieważ szwendanie się po mieście grozi poważną chorobą psychiczną, postanowiliśmy zostać w pokoju (całkiem znośnym jeśli zamkniemy okna) i zabić czas oglądaniem telewizji. Niestety w języku innym niż hiszpański były dostępne jedynie dwa kanały – polityczny CNN, na którym relacjonowano kampanię prezydencką w USA oraz FOX Live, na którym leciały tylko i wyłącznie programy kulinarne. Nie chcieliśmy się torturować amerykańską polityką, a tym bardziej widokiem pysznych potraw serwowanych przez Gordona Ramseya, dlatego zdecydowaliśmy się przełączyć na oglądanie serialu „24”. Jackowi Bauerowi – głównej postaci serialu granej przez Kiefera Sutherlanda – Chuck Norris mógłby co najwyżej buty czyścić ;-)
Po całodniowym maratonie, podczas którego Jack nie raz odgrywał klasyczne "zabili go i uciekł", stwierdziliśmy, że jednak coś ze sobą musimy zrobić we wtorek, żeby całkiem nie zwariować. Postanowiliśmy więc, wbrew zdrowemu rozsądkowi i rekomendacjom na stronach internetowych wybrać się do lokalnej atrakcji turystycznej czyli na wycieczkę po pływających wioskach na jeziorze Titikaka.
Pływające wioski widzieliśmy już w Birmie (link) i były to prawdziwe wioski, w których mieszkają ludzie i zajmują się swoimi sprawami. To prawda, że były tam również miejsca przygotowane stricte dla turystów, ale jednak całość wyglądała dość naturalnie. Wyspa Uros natomiast okazała się być prawdziwym turystycznym koszmarem. Powitały nas uśmiechnięte panie w strojnych kieckach…
…które wprowadziły nas do swoich „domów”...
...w których jak zapewniły – mieszkają. B. obstawia że co rano przypływają z Puno wcześniejszą łódką niż turyści, M. obstawia że mieszkają w takich blaszanych barakach, które widzieliśmy na po wspięciu się na podwyższenie...
Po tej części, która trwała ok. 15 sekund, panie przystąpiły do sprzedawania nam dywanów, szalików, chust, ozdób i innych pierdół…
Po zakupach, których stanowczo odmówiliśmy, zostaliśmy przegonieni na łódkę. Panie na pożegnanie dla nas zaśpiewały. Zaczęły co prawda od jakiegoś lokalnego przeboju, który uznaliśmy za piosenkę ludową, ale już po jednej zwrotce zaintonowały „Twinkle, winkle, little star”, po czym bez żadnej żenady przeszły do hitu-hitów…
Vamos a la playa! Oh-oh-oooh-oh-oh! Vamos a la playa! Oh-oh-oooh-oh-oh!
Panie pożegnały nas krzycząc „Hasta la Vista, baby”, po czym przetransportowano nas, pobierając przy tym haracz w wysokości 10 soli (ok. 12 złotych) od osoby...
....na kolejną wyspę, na której oczywiście do zakupienia były dywany, szaliki, chusty, ozdóbki i inne pierdoły. A ponieważ kupowania nie mieliśmy w planie, to posiedzieliśmy sobie godzinę na słomie…
Gdyby nie napotkany na wyspie kot…
…prawdopodobnie z nudów wzniecilibyśmy pożar, a jako że cała wyspa zrobiona jest ze słomy – poszłaby z dymem w pięć minut.
Po godzinie „relaksu” zostaliśmy odwiezieni do portu w Puno…
…dwie godziny przed planowym zakończeniem wycieczki. I dziękowaliśmy Bogowi Słońca za to, że nie musieliśmy zostawać na Uros zgodnie z planem do 14.00, a Bogowi Księżyca za to, że nie zdecydowaliśmy się na całodniową wersję wycieczki, która zawiozłaby nas do jeszcze jednej takiej wyspy...
A gdybyśmy jednak nie mieli dość, zawsze mogliśmy wybrać się na wycieczkę po jeziorze na pokładzie kaczora albo pelikana…
W drodze na Uros przewodnik opowiedział nam lokalny dowcip. Ponieważ jezioro Titikaka w części należy do Peru, a w części do Boliwii, to mieszkańcy obu krajów żartują z siebie nawzajem. Peruwiańczycy mówią, że do nich należy "Titi" a do Boliwii "kaka" (po hiszpańsku „kaka” znaczy kupa) i vice versa. Mamy nadzieję, że to w boliwijskiej wersji tego żartu jest więcej prawdy.