wtorek, 10 grudnia 2013

Same, same, but different..

Ponad rok minął od naszego ostatniego podróżniczego posta, a prawie dwa odkąd postawiliśmy nasze stopy pierwszy raz na tajskiej ziemi. Wiele zmieniło się w naszych życiach od tego czasu, co najważniejsze z punktu widzenia czytelnika tego bloga zmienił się nasz tryb podróżowania. Do Tajlandii udaliśmy się bowiem nie w celu rozpoczęcia kolejnej podróży naszego życia, lecz w celu rozpoczęcia dwutygodniowego urlopu od biurowej rzeczywistości. 

Od naszej ostatniej wizyty Bangkok niewiele się zmienił. Wciąż po ulicach dzielnicy Bang Lam-phoo obwieszonych niezabezpieczonymi przewodami elektrycznymi (tak, tak, zboczenie zawodowe…) pędzą różowe taksówki i wielobarwne tuk-tuki. Wciąż na skrzyżowaniach kłębią się hawkerzy sprzedający świeże soki z pomarańczy i granatów oraz pad-thai, a między nimi kręcą się turyści popijający piwo Chang i kupujący niezliczone pamiątki. 

Jednak kiedy wróciliśmy dokładnie do miejsca, gdzie nasza podróż się rozpoczęła, na mały plac na końcu ulicy Soi Rambutri, gdzie psychopatyczny taksówkarz wyrzucił nas na chodnik, gdyż nie potrafił zrozumieć, gdzie chcemy dojechać i kiedy przeszliśmy tą samą drogę od placu do naszego hostelu, zauważyliśmy, że Bangkok jednak się zmienił. Dwa lata temu Soi Rambutri wypełniona była plastikowymi krzesełkami i dość prymitywnie wyglądającymi barami, obleganymi przez pijanych back-packerów. Teraz restauracje nabrały bardziej zachodnich kształtów, a elegancko ubranych osób w wieku pół-średnim było co najmniej tyle samo co back-packersów. Również ceny wzrosły w porównaniu z poprzednim razem. Słowem jest tak samo, ale jednak inaczej. A może to tylko wrażenie…

Z Bangkoku, nocnym autobusem… eee… samolotem Air Asia udaliśmy się na południe Tajlandii. Air Asia jest w stanie zawieść turystę wszędzie, siatka połączeń krajowych tej linii jest gęsta jak shake owocowy sprzedawany na Kao San, a ceny biletów równie niskie. 

My wybraliśmy  połączenie do Krabi, podobnie  jak prawie ponad stu innych turystów. Z lotniska w Krabi daliśmy się porwać czyhającym na turystów przewoźnikom, którzy zawieźli nas do swojej centrali (w sam raz na tak długo, abyśmy  zdążyli kupić u nich obiad), a następnie do portu, skąd promem przedostaliśmy się na wyspę Koh Phi Phi Don.


Ko Phi Phi (czytaj Pi Pi) powitała nas pięknym słońcem, tłumem lokalnych hotelarzy oferujących swoje noclegi oraz stoiskiem poboru opłat za utrzymanie czystości na wyspie w wysokości 20 Batów (2 zł) za osobę. Biorąc pod uwagę jak wyglądała wyspa poza głównymi  uliczkami miasta, uważamy że opłata ta powinna zostać podniesiona do 100 Batów…

Pobieranie opłaty było jedną z miliona sztuczek, jakie mieszkańcy (?) wyspy stosowali, aby wyciągnąć od przebywających tu turystów jak najwięcej Batów. Phi Phi jest bowiem bardzo turystycznym miejscem, takim z którego podczas naszej poprzedniej podróży zapewne szybko byśmy uciekli. 


Tym razem jednak byliśmy tu nie w podróży, a na urlopie, dlatego postanowiliśmy nigdzie się nie ruszać, tylko rozłożyć nasze blade d… ciała na leżakach i napawać się widokiem jednej z najpiękniejszych plaż Tajlandii.



Wyspa Phi Phi, a w zasadzie jej mniejsza siostra Phi Phi Leh, znana jest Wam być może z telewizji a konkretnie z filmu „The Beach” z Leonardo di Caprio (http://www.filmweb.pl/Niebianska.Plaza). Jeśli ktoś filmu nie widział, to nie zdradzając za wiele z jego treści, napiszemy że Phi Phi Leh zagrało odległą wysepkę, na którą trafia główny bohater filmu, i spotyka tam komunę hipisów. Komuna próbuje utrzymać istnienie wyspy w tajemnicy przed światem, tak aby nie sprowadziły się na nią tłumy pijanych turystów. No cóż, nie udało się…


Phi Phi Leh zobaczyliśmy z daleka podczas wyprawy nurkowej (nurkowanie średnie, ze względu na słabą widoczność 8-10 m, ale podobno przy dobrej widoczności nurkowanie jest tu bardzo dobre) i od razu odechciało nam się przypływać tu łódką w celu plażowania. Tłumy jakie gnieżdżą się na plaży Maya Bay przechodzą wszelkie pojęcie. Cała plaża zastawiona jest łódkami, a nieco dalej od brzegu stacjonują łodzie nurkowe oraz od czasu do czasu pojawia się prom wiozący gigantyczny tłum turystów…

Bohaterowie filmu byliby zdruzgotani. 

W związku z tłumami na Maya Bay, większość czasu spędziliśmy na plaży (kiedy świeciło słońce) oraz w miasteczku na Phi Phi Don (kiedy lało, a lało przez cztery z ośmiu dni…), obserwując turystów, pojąc się świeżymi sokami i piwem Chang oraz przetrącając raz na jakiś czas pad-thai lub smażoną rybkę (polecamy małą rodzinną restaurację Garlic przy wejściu na plażę!). 


Kiedy nie chciało nam się pić ani jeść, a słońca akurat nie było, udawaliśmy się na tajski masaż. Niektórzy mówią, że po tajskim masażu człowiek czuje się dużo szczęśliwszy, z tego powodu że masaż już się skończył. Jest w tym wiele prawdy. Masaż Tajski polega na niekończącym się zadawaniu bólu osobie masowanej i nigdy nie wiadomo czy będzie to ucisk palcem na łydkę, cios łokciem pod łopatkę, kopniak w okolice krocza, czy wyciąganie małego palca u stopy. Panie masujące zdają się być nieprzebraną kopalnią pomysłów na zadawanie cierpienia i są w tym niezwykle skuteczne. Mimo swoich niewielkich rozmiarów zdają się posiadać siłę uścisku norweskiego mistrza świata w siłowaniu się na rękę…



I tak – na nicnierobieniu - upływał nam czas na Koh Phi Phi przez osiem dni. Nudy prawda? Prawda i zapewne przez szacunek do Was nasi drodzy czytelnicy nie zdecydowalibyśmy się powrócić do relacjonowania naszych przygód na blogu, gdyby nie drugi etap naszego wyjazdu…

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Prześlij komentarz