Umieszczając Peru na trasie naszej podróży, wyobrażaliśmy sobie górzystą krainę usianą lamami i alpakami (jak je rozróżnić i jak się rozmnażają zawsze możemy zapytać naszej koleżanki ;-) ). Tymczasem po pierwszym zaskoczeniu w Limie, która jest (podobno) drugim największym miastem na świecie zbudowanym na pustyni, Peru nadal zaskakuje nas swoją pustynnością. Po czterech godzinach jazdy autobusem na południe od Limy wciąż byliśmy na pustyni.
Na pustyni jak wiadomo woda występuje w ilościach deficytowych, więc tuż po przyjeździe zamiast wody napiliśmy się lokalnego specyfiku…
…który smakuje jak rozpuszczona guma do żucia "Donald" oraz zjedliśmy typowo pustynną potrawę czyli rybę. Rybę jednak nie taką o, po prostu, ale pod postacią narodowej potrawy Peru (nie tylko Peru jednak, bo jedliśmy już ją także w Kostaryce) czyli ceviche. Ceviche to kawałki surowej ryby, lub owoców morza (również powszechnie dostępne na pustyni…) zamarynowane w specjalnym sosie z chilli i cytryny, podawane z dużą ilością cebuli. Na polskich weselach to danie zrobiłoby furorę :-)
Napojeni i posileni przystąpiliśmy do eksplorowania pustyni, gdyż jak wiadomo, na pustyni jest mnóstwo rzeczy do zobaczenia....
Okazało się jednak, że w Paracas faktycznie jest co oglądać, a ten kawałek pustyni dorobił się nawet statusu parku narodowego. Oprócz piasku w trzech gatunkach a także mieszanek tychże trzech gatunków piasku, w Paracas są również dramatyczne klify…
… kolorystycznie ciekawa plaża…
…oraz ornitologicznie terroryzowana wioska, w której grupy uzbrojonych po zęby dzioby pelikanów napastują miejscowych kucharzy domagając się haraczu w postaci resztek po turystach…
W okolicach Paracas jest również wyspa Isla Ballestas, która nazywana jest Galapagos dla ubogich. Ponieważ Galapagos już za nami to się nie skusiliśmy ;-) Wieczorem odkryliśmy natomiast kolejną cechę peruwiańskiej pustyni, a mianowicie to, że jest tutaj bardzo zimno ;-)
I można by powiedzieć, że na tym nasze okrywanie pustyni się zakończyło, ale trudno byłoby o bardziej fałszywe stwierdzenie ;-) Z Paracas udaliśmy się bowiem bo miejscowości Huacachina. Miejscowości a może bardziej oazy Huacachina, która położona jest wokół małego jeziorka po środku pustyni.
Z naszego pokoju mieliśmy widok na pobliską wydmę...
...więc postanowiliśmy się wdrapać, żeby zobaczyć czy coś widać…
Nie przyjechaliśmy tu jednak po to, żeby zobaczyć samą osadę, choć przyznacie że wygląda całkiem uroczo, ani też dla zachodu słońca, choć również prezentuje się wybornie, ale po to, aby zakosztować peruwiańskiego sportu ekstremalnego, czyli sand-boardingu. Sand-boarding to, jak sama nazwa wskazuje, jazda po piachu na desce.
Jazda po piachu była i owszem, niczego sobie, choć ślizgu zdecydowanie mniej niż na śniegu, a piasek w ustach nie topi się tak jak biały puch i trzeba go wydobywać plując lub palcyma.
Ponieważ jednak M. w swoim debiucie zjechała bardzo profesjonalnie…
…i się spodobało, a w Polsce po wydmach jeździć nie można (tak, mamy wydmy – koło Łeby są! Nie trzeba do Peru jechać wcale!) to teraz nie ma zmiłuj, będziemy się uczyć jeździć po śniegu :-)
Czasem jednak ważniejsza od celu jest sama podróż i tak było w wypadku naszej sandboardingowej wyprawy, gdyż najlepszym punktem programu okazał się dojazd w miejsce gdzie jeździliśmy na deskach. Na miejsce dotarliśmy na pokładzie łazika piaskowego, czyli sand-buggy'ego...
Sand buggy to pojazd przystosowany do jazdy po piachu i to nie grzeczniutkiej jazdy, ale ostrego zap….ania ;-) Nasz kierowca był chyba największym świrem jakiego spotkaliśmy. Kiedy wjechaliśmy na piach spojrzał zza okularów, uśmiechnął się i oświadczył „ahora un pocito de adrenalina” i…
…nasze organy wewnętrzne zostały zaproszone na najdzikszą imprezę w jakiej miały możliwość uczestniczyć. Żołądek zatańczył pogo z mostkiem, nerki w końcu mogły się do siebie przytulić, a serce i mózg spotkały się pierwszy raz od czasu pamiętnej reklamy. Dostaliśmy skrętu płuc, oddychaliśmy wątrobą, a śledziona biła nam bardzo, bardzo mocno. Ale przeżyliśmy :-)
Po kilku naszych zjazdach na desce oraz jednym, ale jakże spektakularnym zjeździe słońca za piach...
...kierowca zaaplikował nam „un pocito mas de adrenalina” i już nasze organy wewnętrzne zostały przygotowane na kolejną porcję atrakcji, tym razem nadziemnych. Jeśli uda nam się dostać bilet na samolot, a w szczycie sezonu podobno o to niełatwo, to w następnym poście zobaczycie kosmiczne zdjęcia ;-)
Zjeżdżaliście na brzuchu? :)
OdpowiedzUsuńWyglądacie super. Wydmy wciąż wspaniałe.
I czy widzieliście, że Huacachina figuruje na jednym z peruwiańskich banknotów? Nie pamiętam którym dokładnie. Czekamy na pustynnych krajobrazów odsłonę ostatnią. I coś mi się wydaje, że te nerki to jeszcze się naprzytulają! ;)
Ściskamy!
Zjeżdżaliśmy też na brzuchu - czytaj gryźliśmy piach:) Dosyć tych komplementów bo się zarumienimy;)Wiecie jak jest naprawdę: melancholia, smutek, zapomnienie...:)Przed zdjęciami pracuje nad nami sztab specjalistów, żebyśmy wyglądali jako tako żeby nie przestraszyć czytelników...;)buziaki!
UsuńSłoniowy zjazd na desce - pełen profesjonalizm!
OdpowiedzUsuńDzięki, dzięki! Trzeci zjazd na nogach już nie był taki udany i odczuwałam go 3 dni;)
UsuńMiałam ochotę lecieć do Peru za czas jakiś, ale po Waszych opisach i fotkach jakoś straciłam entuzjazm. Czy dobrze myślę, że lepiej do Meksyku (oczywiście nie licząc Kuby) albo na Kostaryke (chciaż to robactwo wielkie takie, zmutowane jakieś) a może jednak znowu do Azji?
OdpowiedzUsuńOdpowiemy krótko: Galapagos!:)
UsuńMartyś, deska full profeska ;-) jazda na adrenalinie po piachu super! podobną przeżyłam na Saharze, wiem co czuliście ;-) też mam taki filmik z darciem ryja ;-) oj sobie przypomniałam miłe chwile i uświadomiłam fakt że już pora na wakacje!!!! ściskam Di.
OdpowiedzUsuńTych najostrzejszych momentów nie mamy nagranych, bo trzeba było się mocno trzymać zamiast skupiać na filmowaniu:)było super, piasek gwarantowany w każdym zakamarku garderoby:)Buziaki, M.
Usuń