sobota, 11 sierpnia 2012

Podrózowac, podrózowac jest bosko!




Zostawiliśmy Was w okolicach Cuenci, gdzie mogliście zobaczyć jakie piękne widoki przychodzi nam oglądać jak już dotrzemy w miejsca przez nas pożądane. Teraz dla równowagi wpis o tak zwanym międzyczasie, czyli wszystkim tym co musimy znieść, aby do takiego parku Cajas się doturlać.

Z Cuenci wyruszyliśmy na południe w rozwalającym się autobusie. Jak wybraliśmy środek lokomocji? Otóż po przyjeździe na stację zostaliśmy zdybani przez naganiacza, który pokierował nas do swojego przewoźnika i ponieważ autobus odjeżdżał lada moment, a wszystkie kosztują tyle samo – wsiedliśmy. Z resztą którego byśmy przewoźnika nie wybrali i tak jechalibyśmy gruchotem.

Po drodze mogliśmy zgłębiać aspekty wychowania młodych Ekwadorczyków. Trójka z nich, wraz z rodzicami, zajmowała miejsca bezpośrednio za nami oraz obok nas. I przez kolejne cztery godziny mały Ekwadorczyk kopał w fotel na którym siedziała M., okazjonalnie decydując się za szarpnięcie jej za włosy. Z kolei dziewczynka siedząca obok B. kopała go w łokieć. Po zwróceniu uwagi rodzicom, nastąpił foch nie mniejszy niż McKayli Maroney.

Po czterech godzinach dojechaliśmy do miejscowości Loja (czytaj locha) pozbawieni kilku włosów i złudzeń, że coś z tych młodych ludzi wyrośnie. Szybko złapaliśmy kolejny autobus i po półtorej godziny seprentyniastą drogą, która B. doprowadziła do stanu galapagotańskiego, znaleźliśmy się w Vilcabambie. Miejscowość ta znana jest z tego, że jej mieszkańcy dożywają długiej starości. I nie mówimy tu nawet o dobiciu do setki, ale grubo powyżej. Zanotowano tu wiele przypadków osób żyjących po ponad 120 lat, a stulatkowie nadal pracują czasem w polu. Wszystko dzięki sprzyjającemu, łagodnemu klimatowi, czystej górskiej wodzie i odpowiedniej diecie. Vilcabamba to raj na ziemi…





Niestety ostatnie lata przyniosły dla vilcabambiańskiej społeczności wielkie, nieodwracalne zmiany, które niechybnie spowodują, iż ludzie zaczną tu umierać prędzej. Kto wie, czy część z tych przedwczesnych zgonów nie będzie samobójczych. Vilcabambę nawiedził bowiem śmiertelnie groźna plaga, który niestety zagnieździła się w miejscowości na stałe…

Chodzi o plagę… starych Amerykanów, którzy masowo wykupują w Vilcabambie nieruchomości i osiedlają się tu na stałe, wierząc, że ich prawdziwe, bądź urojone dolegliwości, które tu ze sobą przywieźli, uda się im wyleczyć i żyć sto dwadzieścia lat.. W efekcie amerykańscy geriatrycy zajęli cały centralny plac i otaczające go ulice, przesiadują w knajpach ubrani w pseudo-hippisowskie ciuszki i opowiadają sobie nawzajem, oczywiście pełnym głosem, nie zważając na innych, o swoich chorobach.

Uciekliśmy z Vilcabamby czym prędzej. Niestety jankeskim zombie udało się wyssać z nas na tyle dużo energii, że nie mieliśmy siły odwiedzić tutejszego parku narodowego. I tak cud, że wyszliśmy z tego cali.

Cali, ale nie zdrowi. Niestety przed kolejnym etapem naszej podróży przypałętał się jakiś wirus czy inne zatrucie i w efekcie w kolejną, tym razem dziesięciogodzinną podróż, wybraliśmy się z bolącymi brzuchami. Na dodatek transfer z ekwadorskiej Loja to peruwiańskiego Piura trwał o dwie godziny dłużej niż nam zapowiadano, a temperatura w autobusie wahała się między 64 a 79 stopni Celsjusza…

 Klimatyzacja może nie działała, ale za to był telewizor. Po dwóch godzinach od startu pilot autobusu włączył film i… szok! Film po angielsku! W całej Ameryce Środkowej i w Ekwadorze, jeśli tylko był gdzieś film, to z hiszpańskojęzycznym dubbingiem, a tu taki luksus po angielsku! A nieeee, momencik, przepraszamy, pan pilot się zreflektował i włączył ścieżkę dźwiękową z dubbingiem ;-) Udało się go namówić aby włączył angielskie napisy i obejrzeliśmy amerykański film „Lockout” (okazało się że to nie historia negocjacji nowej umowy zbiorowej w NBA a jakiś gniot science-fiction), w którym aktorzy mówili po hiszpańsku z angielskimi napisami.

W nagrodę udało się bezstresowo przekroczyć granicę, pożegnać Ekwador...

…i wjechać do Peru.

Peru na pierwszy rzut oka przypomniało nam o Azji. Wrócił bardzo gęsty ruch uliczny, dawno nie widziane tuk-tuki…

…oraz bród na ulicach. Po krótkim postoju w Piurze zwieńczonym obejrzeniem blamażu polskich siatkarzy w meczu z Rosją, udaliśmy się w dalszą drogę – tym razem szesnastogodzinną. Podróż nocnym autobusem z Piury do Limy licząca 850 kilometrów była jednak bardzo wygodna, autobusem klasy VIP ze stewardessami, kolacją, fotelami rozkładanymi do 160 stopni oraz Internetem wi-fi na pokładzie. Udało się przespać dobre cztery godziny :-)

W końcu dotarliśmy do stolicy Peru – drugiego największego miasta na świecie zbudowanego na pustyni (tak przynajmniej słyszeliśmy).



Pierwszego dnia odsypialiśmy nockę, drugiego zebraliśmy się na spacer po mieście. Ośmiomilionowa metropolia, zgodnie z oczekiwaniami – nie powala na kolana.

Oprócz głównego placu – Plaza del Armas i Katedry…



…pomnika Maryjki z lamą (Tu popisali się hiszpańscy odlewnicy, którzy dostali zamówienie na Maryjkę w płomiennej koronie. A że po hiszpańsku płomienie to llama, to mamy Maryjkę z lamą w koronie ;-) )…


…Pałacu pod którym żołnierze maszerują krokiem rodem z ministerstwa dziwnych kroków…


…i kilku sąsiednich uliczek – bród, smród i wszędzie samochody trąbiące na potęgę. Teraz jesteśmy w hotelu i nadal słychać jak trąbią, trąbią i trąbią…

Dodatkowo Lima, ze względu na swoje położenie, jest permanentnie przykryta warstwą chmur, przez co mało tu światła i mieszkańcy muszą się doświetlać. Mamy więc chmury spalin w mieście i chmury nad miastem. Z Limy dla Dookoła Tej Ziemi…

Jutro jedziemy dalej na południe do Paracas i spodziewamy się że wrócimy do Was w lepszych nastrojach i z postem, w którym będzie co pokazać na zdjęciach :-)




1 komentarz:

  1. A complete list of slots from popular casino site Lucky Club
    A full list of slots from popular casino site Lucky Club. Discover a full list of games from popular casino site Lucky luckyclub.live Club. Discover a complete list of

    OdpowiedzUsuń