Jesteśmy jednak on-line, więc spieszymy z doniesieniami z
Galapagos! Pierwszy news – jest super :-) Drugi – jest dużo bardziej
cywilizowanie, niż się spodziewaliśmy. Trzeci – sezon w pełni. Ale po kolei.
Na wyspy docieramy w czwartek przed południem i po krótkiej
odprawie celnej oraz zapłaceniu studolarowego haraczu, czy też bardziej
marketingowo rzecz ujmując – studolarowej opłaty za wjazd na teren parku
narodowego Galapagos, która służy konserwacji infrastruktury parku i przyczynia
się do pielęgnacji naturalnych terenów oraz endemicznych gatunków roślin i
zwierząt – udajemy się w drogę.
Łapiemy autobus, potem łódkę, potem znowu autobus i
dostajemy się do Puerto Ayora, czyli największego miasta na wyspie Santa Cruz.
I tu zaskoczenie pierwsze – miasto niczym nie różni się od innych miast w
Ekwadorze, w zasadzie przypomina Banos, bo na każdym rogu agencje turystyczne. Również
hotel, który znajdujemy, całkiem przyzwoity i – jak widać – z dostępem do
Internetu.
Po szybkim lunchu udajemy się na poszukiwanie rejsu i
odkrywamy, że szczyt sezonu, to jednak szczyt sezonu. Wszystko posprzedawane, a
to co niesprzedane – niebotycznie drogie. Odwiedzamy każdą agencję w mieście i
wszędzie słyszymy to samo – All booked. Jedna z agencji znajduje nam
interesujący nas rejs, ale cena powala. Trudno, trzeba będzie zadowolić się
wycieczkami jednodniowymi, które są bardziej ekonomiczne.
Następnego dnia jednak, ostatnim rzutem na taśmę, znajdujemy
biuro należące do właściciela łódki Eden i kupujemy u niego 3 dniowy rejs, za
cenę 25% niższą niż oferowana przez agencję :-) W rejs wyruszymy w czwartek, resztę
naszego pobytu zapełnią nam wycieczki jednodniowe, o których opowiemy w kolejnych wpisach. W końcu, po ładnych
kilku godzinach poszukiwań i negocjacji mamy ustalony plan pobytu, możemy więc
przystąpić do czerpania radości z okoliczności przyrody :-)
Na pierwszy rzut pada pobliska zatoka Bahia Tortuga (czyli
zatoka żółwi)…
W drodze do zatoki mnóstwo jaszczurek…
…i ptactwo liczne i różnorodne i wcale nie ucieka na nasz
widok, więc można ustrzelić z bliższej odległości…
Na plaży żółwi co prawda nie znajdujemy (widzieliśmy jednego
wśród morskich fal), ale mamy więcej szczęścia do innych stworów. Morskich
krabów pod dostatkiem…
…ale fotografowanie ich odbywa się z narażeniem życia…
….oraz trzysta czterdzieści siedem ton morskich smoków,
czyli wodnych iguan :-)
Iguany, tak przynajmniej wynika z naszych pobieżnych
obserwacji , to zwierzęta bardzo leniwe...
...i towarzyskie…
Film instruktażowy na lotnisku informuje, że zwierząt nie
wolno dotykać. Iguany ewidentnie go nie widziały. Leżą jedna na drugiej,
czasami nawet nie leżą, a chodzą po sobie nawzajem, lubią też się objąć i
przytulić…
Niektóre, te bardziej wstydliwe chyba, próbują udawać że ich
nie ma…
…ale nie idzie im za dobrze, gdyż zdradzają się wystrzeliwując
nosem flegmę na spore odległości. Trochę jak zawodowi piłkarze.
Pierwszy dzień obcowania z naturą za nami, drugiego dnia
pełni emocji wyruszamy na wycieczkę po wyspie. Towarzyszy nam przewodnik
Eduardo, który swój przewodniczy popis zaczyna od ucięcia sobie drzemki w
samochodzie. No ale pewnie to tak popularny przewodnik – myślimy – że bardzo
zmęczony ciągłym oprowadzaniem turystów. Docieramy do pierwszego punktu
programu – dwa zapadłe wulkany.
Dziury w ziemi, bo tak w skrócie opisać można zapadły
wulkan, wyglądają dość spektakularnie. Nie dowiadujemy się jednak niczego
konkretnego, oprócz tego, że dziura ma 3 miliony lat, dwie duże mają po 80 metrów głębokości, a też trzecia, węższa od dwóch dużych, głęboka jest na 175 metrów. Oraz że sierpień i wrzesień
to najzimniejsze miesiące na wyspach. Eduardo próbuje swoją łamaną
angielszczyzną wyjaśnić nam jakąś różnicę pomiędzy jedną rośliną a drugą (chyba
chodziło o kawę z Galapagos i normalną
kawę), ale w końcu poddajemy się i jedziemy do punktu numer dwa.
I tu już czeka na nas więcej emocji, bo przyjeżdżamy do
miejsca gdzie rozmnażają się żółwie.
Jesteśmy dosłownie o ułamek sekundy spóźnieni, gdyż grupa na
którą trafiamy pokazuje nam kierunek, gdzie żółwie ze sobą… obcują… jednak
kiedy docieramy na miejsce, samica pali już papierosa, a samiec grzecznie śpi…
Żółwie jednak są super, bo są wielkie i wyluzowane. Jedzą
sobie zieleninkę…
…i nie bardzo przejmują się grupkami turystów strzelającymi
foty.
Eduardo między ziewnięciami opowiada nam co nieco o żółwim
życiu, jednak podsłuchując innych przewodników ostatecznie przekonujemy się, że
jesteśmy w towarzystwie najgorszego z nich. To jedyne zachowane zdjęcie tego na
szczęście wymierającego gatunku…
Na koniec próbujemy na chwilę wejść w buty żółwia, tzn. w skorupę, żeby poczuć jak to jest żyć 200 lat...
...i udajemy się do ostatniego punktu naszej wycieczki, którym są tunele wydrążone przez lawę.
Tunel ciągnie się od wulkanicznego wzniesienia po środku wyspy, aż do samego
oceanu. Uzmysłowienie sobie, że przez skalną szczelinę (na oko 5 metrów
szerokości i do 10 metrów wysokości!) płynęła kiedyś strumieniami lawa, działa
na wyobraźnię.
Po przeczołganiu się pod skalnym stropem, wychodzimy na
powierzchnię, Eduardo kończy swój występ soczystym pierdnięciem, żegnają
go oklaski.
I to był koniec drugiego dnia na Santa Cruz ;-) Jutro płyniemy na
Isabelę, czyli największą wyspę archipelagu. Internet działa jednak wolniej, niż myśleliśmy, stąd następne posty pewnie dopiero w sierpniu. Ale zaglądajcie, bo kto wie, kto wie... :-)