Nobody
moves! (nie ruszać się!) – krzyknął pomarszczony Rastafarianin z dredami do
pasa i maczetą przy pasie wchodząc do knajpy, w której właśnie coś
przeżuwaliśmy popijając Pilsenem. Potem przybił piątki z kelnerami i sobie poszedł,
ot taki żarcik lokalnego żula :-) My nie ruszyliśmy się i w bezruchu
pozostaliśmy przez cały tydzień w Puerto Viejo de Talamanca, bo miejscowość ta
nie skłania do jakiegokolwiek wysiłku fizycznego czy umysłowego. Czas płynie tu
wolno, w rytmie muzyki reggae i w oparach jej towarzyszących. Miejsce idealne na
tygodniowe odprężenie na koniec piątego miesiąca naszej wędrówki oraz na
kulinarny splerdż (to bardzo ładne nowe polskie słowo oznaczające tyle co inne
ładne polskie słowo – wypas).
Ponieważ
jeden z czytelników prosił, to słów kilka o lokalnym jedzeniu dostanie.
Kostaryka kraj mały, od wybrzeża do wybrzeża raptem 100-150 kilometrów, więc z
owocami morza nie ma tu najmniejszego problemu. Lokalną specjalnością jest ceviche czyli surowe owoce morza w
cytrynowej marynacie, potencjalne źródło cholery i gnastomozy – pycha! :-)
Ticos - ludzie na ogół pomocni i mili, z wyjątkiem kierowców autobusów oraz tej osoby, która ukradła B. kolekcję azjatyckich banknotów z plecaka podczas sprzątania (grrr!) - podają również gallo pinto
czyli smażony ryż z fasolą. Serwowany jest do śniadania oraz do obiadu, kiedy
to ze smażonym mięsem i sałatką tworzy danie zwane casado. Dobre, acz mało fotogeniczne.
Bardziej fotogeniczne są
owoce morza pod inną postacią, a najlepiej w całości. I tego najedliśmy się w
Puerto Viejo de Talamanca mnóstwo, przy okazji odkrywając głębię języka polskiego
w rybim nazewnictwie. Drew z radością powtarzał nazwy polskich ryb: jesiotr,
pstrąg, troć, dorsz, strzepiel... Strzepiel to po angielsku grouper –
najlepsza ryba jaką jedliśmy (niestety pozbawieni aparatu). Uzbrojeni w sprzęt wciągnęliśmy red snapper’a czyli lucjana czerwonego…
…oraz merlina czyli miecznika.
Doprawiliśmy
makrelą w sosie karaibskim. Sos karaibski to w ogóle temat na osobny wpis. Słodko-ostry
- niebo w gębie... Mmmmm! Z karaibskich specjałów zjedliśmy jeszcze jerk
chickena czyli tłumacząc dosłownie kurczaka frajera. Kurczak w specjalnej
marynacie, również dobry, ale nie taki jak ryby czy krewetki…
I
tak sobie przez tydzień jedliśmy, piliśmy i nic nie robiliśmy…
No
dobra, coś tam jednak zrobiliśmy, czy chociaż próbowaliśmy. Byliśmy na przykład
na nurkowaniu na pobliskiej rafie, ale prawie wszystkie korale i ryby były
akurat na imprezie w mieście, więc niewiele zobaczyliśmy. B. dał się namówić
Drew i wypożyczył deskę do body boardingu. W wykonaniu profesjonalistów body
boarding wygląda tak:
W
wykonaniu B. body boarding wygląda… inaczej. Dużo piasku w zębach i obtarty
brzuch ;-) M. była na szczęście zbyt rozleniwiona leżeniem na plaży, żeby
zrobić zdjęcia temu wydarzeniu ;-)
Plaża z resztą w Puerto Viejo dość oryginalna. Ta powyżej normalna, ale parę kilometrów na północ zaczyna się plaża zwana Playa Negra (czarna), która jest, no, jakby to ująć, czarna... od koralowców.
Kiedy
już całkiem porzuciliśmy pomysły związane z aktywnością fizyczną, nadszedł czas
na podniesienie jakości naszego relaksu. Walnie przyczynił się do tego nasz
amerykański kolega, który specjalnie dla nas zamówił jeszcze w domu, słono
przepłacając, a następnie przytachał ze sobą aż do Puerto Viejo…
…kawałek
Polski! Aż się wzruszyliśmy :-)
W
połowie naszego „urlopu” dołączyły do nas dwie amerykańskie koleżanki naszego
amerykańskiego kolegi i nastąpiło polsko-amerykańskie pojednanie. Szczytowym
punktem zacieśniania stosunków polsko-amerykańskich były zawody sportowe w dwuboju
barowym. Stawką było zniesienie wiz dla Polaków przyjeżdżających do Ju Es Ej i
niestety zawiedliśmy! Porażka w bilard…
…nie
boli aż tak bardzo, szczególnie że Amerykanie grali trick-shoty...
...jak przegrana w koronną dyscyplinę B., czyli piłkarzyki. Wiele
lat bez treningu zrobiło swoje. Walczyliśmy jak wilki do ostatniej piłki! I to
dosłownie, bo mecz zakończył się wynikiem Polska USA w setach 1:2, w gemach
4:2, 3:4, 3:4, a decydujący o wszystkim siódmy gem trzeciego seta zakończył się
wynikiem 3:4. Ból, ból, ból! I radość
ekipy amerykańskiej…
Po
zawodach „sportowych” poprzyglądaliśmy się miejscowym zwyczajom imprezowym.
Tańczyć się do lecącej z głośników sieczki nie dało, ale wielu młodych potarganych
osobników siedziało przy scenie i obserwowało pokaz tańca z fluorescencyjnym hula-hoop.
Hipnotyzujące…
Wracając
z imprezy natrafiliśmy na mały czołg…
…który
zainspirował nas do tego, że może jednak jeszcze jakiegoś zwierza byśmy w tym wszechobecnym
lenistwie zobaczyli i wybraliśmy się do lokalnego Pogotowia dla Zwierząt. Miejsce
to wspaniałe, bo ratuje ranne zwierzaki, umożliwia im bezpieczną
rekonwalescencję, a następnie wypuszcza na wolność.
Okazało
się, że zwierz w Puerto Viejo jest równie leniwy jak przyjeżdżający tu turyści.
Jeszcze jakoś można zrozumieć, że leniwiec nie zejdzie z drzewa po małe, które
z drzewa spadną. I to zarówno dwupalczasty nie zejdzie…
…jak
i trójpalczasty także nie zejdzie...
W
końcu nazwa zobowiązuje i leniwiec musi się polenić nieco, czasem tylko
wypełzając z nienacka…
Ale
taki tukan na przykład, co się z gałęzi nie ruszy…
…albo żaba co do wody nie wskoczy...
...to
już lekkie przegięcie. A małpa…
…bez
komentarza. Wszyscy w Puerto Viejo leżą i nic nie robią. Wyglądało w pierwszym Euro-półfinale, że i Hiszpanie chcą nas zanudzić na śmierć, ale w finale, który
obejrzeliśmy ostatniego dnia, na szczęście chciało im się ruszać i pokonali Włochów…
…a
my zebraliśmy się niechętnie z Puerto Viejo i przenieśliśmy się na inny kontynent. Dziś
pozdrawiamy Was bowiem z Quito, stolicy Ekwadoru – tego co nam 6 lat temu łomot
spuścił na Mundialu, a drugiego gola wbił jak hymn śpiewaliśmy. B. był, to wie –
pora na zemstę! ;-)
Świetny tekst! Bardzo dziękuję za komplet interesujących mnie informacji - po prostu boskich. Dobrze,że z Kostaryki widać to samo, co u nas w Ojczyźnie - to o meczu(trafny ogląd sytuacji!). Bywajcie, dzielni podróżnicy i piszcie, co obaczyliście w Ekwadorze! A może na jakich rodaków natraficie?!
OdpowiedzUsuńOd 8 czerwca (w Belize wtedy byliśmy) nie spotkaliśmy rodaków, ale wtedy mieliśmy barwy narodowe na twarzy, więc łatwiej było wywabić naszych z ukrycia :) Kolejna okazja na Olimpiadzie!
OdpowiedzUsuń