środa, 4 lipca 2012

Nobody moves!


Nobody moves! (nie ruszać się!) – krzyknął pomarszczony Rastafarianin z dredami do pasa i maczetą przy pasie wchodząc do knajpy, w której właśnie coś przeżuwaliśmy popijając Pilsenem. Potem przybił piątki z kelnerami i sobie poszedł, ot taki żarcik lokalnego żula :-) My nie ruszyliśmy się i w bezruchu pozostaliśmy przez cały tydzień w Puerto Viejo de Talamanca, bo miejscowość ta nie skłania do jakiegokolwiek wysiłku fizycznego czy umysłowego. Czas płynie tu wolno, w rytmie muzyki reggae i w oparach jej towarzyszących. Miejsce idealne na tygodniowe odprężenie na koniec piątego miesiąca naszej wędrówki oraz na kulinarny splerdż (to bardzo ładne nowe polskie słowo oznaczające tyle co inne ładne polskie słowo – wypas).

Ponieważ jeden z czytelników prosił, to słów kilka o lokalnym jedzeniu dostanie. Kostaryka kraj mały, od wybrzeża do wybrzeża raptem 100-150 kilometrów, więc z owocami morza nie ma tu najmniejszego problemu. Lokalną specjalnością jest ceviche czyli surowe owoce morza w cytrynowej marynacie, potencjalne źródło cholery i gnastomozy – pycha! :-) Ticos - ludzie na ogół pomocni i mili, z wyjątkiem kierowców autobusów oraz tej osoby, która ukradła B. kolekcję azjatyckich banknotów z plecaka podczas sprzątania (grrr!) - podają również gallo pinto czyli smażony ryż z fasolą. Serwowany jest do śniadania oraz do obiadu, kiedy to ze smażonym mięsem i sałatką tworzy danie zwane casado. Dobre, acz mało fotogeniczne. 

Bardziej fotogeniczne są owoce morza pod inną postacią, a najlepiej w całości. I tego najedliśmy się w Puerto Viejo de Talamanca mnóstwo, przy okazji odkrywając głębię języka polskiego w rybim nazewnictwie. Drew z radością powtarzał nazwy polskich ryb: jesiotr, pstrąg, troć, dorsz, strzepiel... Strzepiel to po angielsku grouper – najlepsza ryba jaką jedliśmy (niestety pozbawieni aparatu). Uzbrojeni w sprzęt wciągnęliśmy red snapper’a czyli lucjana czerwonego…

…oraz merlina czyli miecznika.

Doprawiliśmy makrelą w sosie karaibskim. Sos karaibski to w ogóle temat na osobny wpis. Słodko-ostry - niebo w gębie... Mmmmm! Z karaibskich specjałów zjedliśmy jeszcze jerk chickena czyli tłumacząc dosłownie kurczaka frajera. Kurczak w specjalnej marynacie, również dobry, ale nie taki jak ryby czy krewetki…

I tak sobie przez tydzień jedliśmy, piliśmy i nic nie robiliśmy…

No dobra, coś tam jednak zrobiliśmy, czy chociaż próbowaliśmy. Byliśmy na przykład na nurkowaniu na pobliskiej rafie, ale prawie wszystkie korale i ryby były akurat na imprezie w mieście, więc niewiele zobaczyliśmy. B. dał się namówić Drew i wypożyczył deskę do body boardingu. W wykonaniu profesjonalistów body boarding wygląda tak:

W wykonaniu B. body boarding wygląda… inaczej. Dużo piasku w zębach i obtarty brzuch ;-) M. była na szczęście zbyt rozleniwiona leżeniem na plaży, żeby zrobić zdjęcia temu wydarzeniu ;-)

Plaża z resztą w Puerto Viejo dość oryginalna. Ta powyżej normalna, ale parę kilometrów na północ zaczyna się plaża zwana Playa Negra (czarna), która jest, no, jakby to ująć, czarna... od koralowców.
Kiedy już całkiem porzuciliśmy pomysły związane z aktywnością fizyczną, nadszedł czas na podniesienie jakości naszego relaksu. Walnie przyczynił się do tego nasz amerykański kolega, który specjalnie dla nas zamówił jeszcze w domu, słono przepłacając, a następnie przytachał ze sobą aż do Puerto Viejo…

…kawałek Polski! Aż się wzruszyliśmy :-)

W połowie naszego „urlopu” dołączyły do nas dwie amerykańskie koleżanki naszego amerykańskiego kolegi i nastąpiło polsko-amerykańskie pojednanie. Szczytowym punktem zacieśniania stosunków polsko-amerykańskich były zawody sportowe w dwuboju barowym. Stawką było zniesienie wiz dla Polaków przyjeżdżających do Ju Es Ej i niestety zawiedliśmy! Porażka w bilard…

…nie boli aż tak bardzo, szczególnie że Amerykanie grali trick-shoty...

...jak przegrana w koronną dyscyplinę B., czyli piłkarzyki. Wiele lat bez treningu zrobiło swoje. Walczyliśmy jak wilki do ostatniej piłki! I to dosłownie, bo mecz zakończył się wynikiem Polska USA w setach 1:2, w gemach 4:2, 3:4, 3:4, a decydujący o wszystkim siódmy gem trzeciego seta zakończył się wynikiem 3:4.  Ból, ból, ból! I radość ekipy amerykańskiej… 

Po zawodach „sportowych” poprzyglądaliśmy się miejscowym zwyczajom imprezowym. Tańczyć się do lecącej z głośników sieczki nie dało, ale wielu młodych potarganych osobników siedziało przy scenie i obserwowało pokaz tańca z fluorescencyjnym hula-hoop. Hipnotyzujące…



Wracając z imprezy natrafiliśmy na mały czołg…

…który zainspirował nas do tego, że może jednak jeszcze jakiegoś zwierza byśmy w tym wszechobecnym lenistwie zobaczyli i wybraliśmy się do lokalnego Pogotowia dla Zwierząt. Miejsce to wspaniałe, bo ratuje ranne zwierzaki, umożliwia im bezpieczną rekonwalescencję, a następnie wypuszcza na wolność.

Okazało się, że zwierz w Puerto Viejo jest równie leniwy jak przyjeżdżający tu turyści. Jeszcze jakoś można zrozumieć, że leniwiec nie zejdzie z drzewa po małe, które z drzewa spadną. I to zarówno dwupalczasty nie zejdzie…

…jak i trójpalczasty także nie zejdzie...

W końcu nazwa zobowiązuje i leniwiec musi się polenić nieco, czasem tylko wypełzając z nienacka…

Ale taki tukan na przykład, co się z gałęzi nie ruszy…

…albo żaba co do wody nie wskoczy...
...to już lekkie przegięcie. A małpa…

…bez komentarza. Wszyscy w Puerto Viejo leżą i nic nie robią. Wyglądało w pierwszym Euro-półfinale, że i Hiszpanie chcą nas zanudzić na śmierć, ale w finale, który obejrzeliśmy ostatniego dnia, na szczęście chciało im się ruszać i pokonali Włochów…

…a my zebraliśmy się niechętnie z Puerto Viejo i przenieśliśmy się na inny kontynent. Dziś pozdrawiamy Was bowiem z Quito, stolicy Ekwadoru – tego co nam 6 lat temu łomot spuścił na Mundialu, a drugiego gola wbił jak hymn śpiewaliśmy. B. był, to wie – pora na zemstę! ;-)

2 komentarze:

  1. Świetny tekst! Bardzo dziękuję za komplet interesujących mnie informacji - po prostu boskich. Dobrze,że z Kostaryki widać to samo, co u nas w Ojczyźnie - to o meczu(trafny ogląd sytuacji!). Bywajcie, dzielni podróżnicy i piszcie, co obaczyliście w Ekwadorze! A może na jakich rodaków natraficie?!

    OdpowiedzUsuń
  2. Od 8 czerwca (w Belize wtedy byliśmy) nie spotkaliśmy rodaków, ale wtedy mieliśmy barwy narodowe na twarzy, więc łatwiej było wywabić naszych z ukrycia :) Kolejna okazja na Olimpiadzie!

    OdpowiedzUsuń