czwartek, 19 lipca 2012

Łazienki


Nie, drodzy Czytelnicy, nie zapomnieliśmy o Was. Liczne glosy niezadowolenia z braku kolejnych postów pragniemy niniejszym ukrócić. Pojawił się bowiem temat do opisania, po tygodniu braku tematów. Nie czujemy się jeszcze na tyle celebrytami, aby donosić Wam o szczegółach naszych chorób, karmić Was zakatarzonymi zdjęciami z łóżka, w którym spędziliśmy cały tydzień (choć zdjęcia z łóżka mogły by się dobrze sprzedać...), czy tez opowiadać o tym kto i jak pomógł nam się z choroby wydobyć. Napiszemy jedynie, ze byliśmy po prostu chorzy, ale już jesteśmy zdrowi :)

Kiedy już ozdrowieliśmy - i nie cudownie, nie dzięki modlitwie, nie dzięki specjalistom sprowadzonym z Gruzji - normalnie, jak każdy, ozdrowieliśmy po tygodniu, udaliśmy się do Bańos. Bańos po hiszpańsku znaczy tyle co łazienka. Czyli po tygodniu choroby, udaliśmy się do łazienki.... hmmm...

Ponieważ na wszystkich toaletach publicznych w Ekwadorze widnieje nazwa miejscowości Bańos, miejscowi pi-arowcy maja raczej niewdzięczne zadanie. Radzą sobie jednak wyjątkowo dobrze, gdyż jak tylko wjechaliśmy do Bańos, zderzyliśmy się z tłumem turystów wszelkiej maści, głownie zaś amerykańskich, w typie młodzież licealna na wywczasie. Ajm lajk, ju noł…. its sooooł osom! Bleeee.



Jak przyjeżdża się do Bańos wieczorem, kiedy nic nie widać, to rano czeka na człowieka niespodzianka w postaci gór otaczających miasto dookoła. 



Czeka go również niespodzianka w postaci miliona agencji turystycznych, które oferują wszelkiego rodzaju atrakcje ukierunkowane na amerykańską młodzież w typie ajm like ju noł... Głównym "magnesem" Bańos są jego gorące źródła (tak, tak, to stad nazwa, ale my wolimy wersje ze to od kibla). Profilowo atrakcja jak najbardziej dopasowana do resztek naszej choroby, ale nasi dzielni prekursorzy ostrzegali, żeby bron Boże nie iść, bo brudno i tłoczno, wiec nie poszliśmy. 

Pierwszego dnia po śniadaniu…
…wybraliśmy atrakcje bardziej klasyczne, czyli rowery górskie na trasię "ruta de cascadas" czyli szlakiem wodospadzim.

Widać ze Ekwadorczycy odrobili lekcje z kolarstwa górskiego lepiej niż Birmańczycy, czy nawet Kostarykańczycy, bo rowerki dostaliśmy nówki sztuki z resorami, że aż milo...


Widoki po drodze znakomite...


...a jazda przyjemna bo 90 procent czasu z górki, pozostałe 10 po płaskim. Na końcu trasy atrakcja największa, czyli największy wodospad. 

Wodogrzmoty Mickiewicza mogą się uczyć grzmocić wodę od Pailon de Diablo :-)



Jak już nasyciliśmy oczy widokiem wody spadającej, a brzuchy pstrągiem prosto z rzeki na talerz wskakującem (eee...), to przyszła refleksja na temat atrakcyjności odwrotności trasy prowadzącej przez 90 procent w dół. Na szczęście Ekwadorczycy nie pierwszy raz spotkali się z lenistwem i przygotowali transport powrotny "na pace".

Drugiego dnia zmieniliśmy środek lokomocji na bardziej spektakularny i... tam daradam...

...w takim oto cudzie techniki, zwanym "buggy", czyli robaczkiem, wyruszyliśmy na lans po okolicy. Flaga powiewała nam za uchem, wiatr rozwiewał włosy, co z pod kasków się wydostały...

...a my jeździliśmy raz w jedna, raz w druga stronę, próbując odnaleźć właściwą drogę. Za trzecim podejściem i przy pomocy lokalnych ekspertów od nawigacji oraz profesjonalnych map terenu...

...udało nam się skręcić we właściwą dróżkę i wyjechaliśmy nieco pod górkę podziwiać widoki...

Jak się już napatrzyliśmy z jednej strony, to postanowiliśmy sprawdzić teorię pana z wypożyczalni, że buggy pod wulkan nie podjedzie. Jak nie podjedzie, jak podjedzie? Pan najwidoczniej nie zna swoich maszyn - nasz robaczek dzielnie piłował pod gore, troszkę się zasapał, aż w końcu odmówił posłuszeństwa i utknął na jednym z podjazdów. Ale i tak widoki z miejsca, gdzie udało się nam dojechać warte były ryzyka przegrzania silnika...


Odstawiliśmy buggiego do parku maszyn, nastawiliśmy budziki na 4:40 (ajajaj!) i przetransportowaliśmy się do Guayaguil, gdzie jutro lecimy w niezwykle miejsce, gdzie czas się zatrzymał i gdzie żyją smoki. Wieści z Galapagos, bo tam właśnie się udajemy, prześlemy jednak dopiero w sierpniu (jak ten czas leci, już za chwile sierpień!), gdyż Internet na wyspach pamięta jeszcze czasy Karola Darwina... Tymczasem!

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Prześlij komentarz