poniedziałek, 3 września 2012

El Camino de la Muerte


Jak wspomnieliśmy w poprzednim wpisie, dziś wybraliśmy się na rowery. Trudno o lepsze miejsce na rowerowe szaleństwa niż trasa z La Cumbre do Coroico w okolicach La Paz. Ten 64-kilometrowy odcinek znany jako droga Coroico, Camino de las Yungas, El Camino de la Muerte czy też bardziej swojsko – jako „Droga Śmierci” uważany jest za najbardziej niebezpieczną drogę na świecie. Co roku ginie tu od 200 do 300 osób, które kończą swój żywot w 600 metrowych przepaściach, zaczynających się dokładnie tam, gdzie kończy się droga, nieodgrodzonych od niej płotkami, krawężnikami czy barierkami. 

Brzmi strasznie, prawda? Dlaczego więc wpadło nam do głowy wsiadanie na rower i zjazd po tej śmiercionośnej trasie? A dlaczego nie? :-) 

Wycieczki rowerowe na Drodze Śmierci to w La Paz spory biznes. Na każdym rogu agencje turystyczne  sprzedają wyprawy z różnymi firmami specjalizującymi się w zjazdach El Camino de la Muerte. Po wnikliwej analizie zdecydowaliśmy się na zakup wycieczki bezpośrednio u operatora o uspakajająco brzmiącej nazwie „Madness” (czyli szaleństwo). W końcu trzeba być szalonym, żeby pojechać tam na rowerze, więc jak sama nazwa wskazywała – operator znał się na rzeczy ;-) I rzeczywiście, rowery, które otrzymaliśmy były bardzo przyzwoite, grupa mała – oprócz nas jedynie dwójka sympatycznych Meksykanów, Sergio i Marcela, a nasz przewodnik –również Meksykanin Rick – mówił biegle po angielsku, co nie mogło dziwić, skoro urodził się i całe życie spędził w Kalifornii, a do Boliwii przyjechał kilka miesięcy temu. Wcześniej pracował w firmie zajmującej się sprzedażą nieruchomości hipotecznych, jednej z tych, które doprowadziły do światowego kryzysu. Szukał mniej stresującej pracy i zdecydował się zostać rowerowym przewodnikiem na Drodze Śmierci ;-)

Naszą przejażdżkę rozpoczęliśmy na wysokości 4.650 m. n.p.m. na przełęczy La Cumbre. 


Pierwszy odcinek prowadzący po autostradzie był jedynie rozgrzewką do dalszej jazdy. Może rozgrzewką to nie najlepsze słowo, gdyż przy temperaturze ok. minus 3 stopni i prędkości zjazdu ok. 50-60 km/h, ciężko mówić o rozgrzaniu się. 


Dopiero wyprzedzanie ciężarówki na zakręcie nieco podniosło nam temperaturę…

…i zanim się obejrzeliśmy dotarliśmy do punktu, w którym zaczyna się legendarna Droga Śmierci. Po krótkiej odprawie...

...podczas której Rick przekazał nam najważniejsze instrukcje...
- nie spadajcie w przepaść
- nie hamujcie przednim hamulcem, bo wywrócicie się i spadniecie w przepaść
- ten kto trafi w lamę dostaje dziesięć punktów; ten kto trafi w samochód…wygrywa ;-)
...wyruszyliśmy w trasę wąską drogą prowadzącą do miejscowości Yolosa. 



Po dwóch minutach jazdy odkryliśmy, że droga faktycznie jest śmiertelnie niebezpieczna, ale jedynie dla poruszających się na czterech kółkach. W najwęższym punkcie Droga Śmierci ma ok. 3 metrów szerokości. 


Przejazd samochodem osobowym podnosi ciśnienie bardzo wysoko…

…przejazd mini-busem może doprowadzić do zawału serca, a przejazd autobusem (Tak! Jeżdżą tam autobusy!) często kończy się tragicznie. To właśnie wypadki autobusów pochłonęły najwięcej ofiar (wpiszcie „Death Road Bolivia” na youtube i zobaczycie kilka bardzo strasznych filmów). Co ciekawe, na trasie La Cumbre - Coroico zbudowana została alternatywna, bezpieczna droga dwupasmowa, ale część miejscowych nadal naraża się na śmierć wybierając tę drogę - jest krótsza...

Natomiast jazda rowerem po Drodze Śmierci to czysta przyjemność :-) Co prawda trzęśliśmy się całą drogę, ale nie ze strachu, lecz od nierównego podłoża i kamieni. I co prawda wielokrotnie byliśmy tuż nad przepaścią, ale głównie po to, żeby zrobić sobie efektowne zdjęcia.



Oczywiście trzeba uważać – El Camino de la Muerte pochłonęła już również trzydziestu rowerzystów, a o ofiarach drogi przypominają gęsto stojące przy trasie krzyże – ale przy zachowaniu zdrowego rozsądku i przy jeździe na sprawnym rowerze, trzeba mieć naprawdę olbrzymiego pecha, aby cokolwiek na Drodze Śmierci nam się stało. 

Trasę zaczynaliśmy na 4.650 metrach w kurtkach, polarach, bieliźnie termalnej i czapkach, a skończyliśmy ją  cztery godziny później, na 1.200 metrach w T-shirtach. 
Nie obyło się bez drobnych urazów – poniżej ilustracja prezentująca wszystkie straty odniesione tego dnia…

…ale nie było to nic, czego nie dałoby się ukoić butelką piwa „Judasz” ;-)

Przeżyliśmy zjazd Drogą Śmierci, za co należy się nam dożywotni status mega-twardzieli oraz pamiątkowy podkoszulek ;-)


0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Prześlij komentarz