wtorek, 15 maja 2012

Piraci z Karaibów

Nasza licząca 2.800 kilometrów trasa po Meksyku nazwana została przez ekspertów z Lonely Planet „miasta, ruiny i plaże”. Ponieważ miast i ruin mieliśmy już mniej więcej dziesięć centymetrów poniżej dziurek w nosie, przyszedł czas na plaże. A gdzie lepiej szukać plaży niż w miejscowości zwanej Playa (del Carmen) godzinę drogi na południe od Cancun.



Aby dostosować się do karaibskich okoliczności...
...przywdzialiśmy odpowiednie stroje plażowe…

…i oddaliśmy się słodkiemu nieróbstwu. Z dnia na dzień szło nam coraz lepiej ;-)

Playa nie jet aż tak turystyczną miejscowością jak Cancun, które omijamy szerokim łukiem, jednak i tutaj przemysł turystyczny wdarł się w całej rozciągłości ze wszystkimi jego aspektami. Są oczywiście śluby, prawie jak w Vegas. Panna młoda nie na biało…

…ale nie ma się co dziwić, w końcu to miejscowość, w której leciwe amerykanki flirtują z lokalnymi kelnerami…

…a wieczorem wszędzie roi się od wystawionych na pokaz większych lub jeszcze większych ciał w zbyt obcisłych spódniczkach. Foto nie będzie, aparat odmówił posłuszeństwa ;-)

Miejscowi zrobią wszystko by przykuć Twoją uwagę…

…do perfekcji opanowali sztukę marketingu…

…nie zawahają się nawet przed maltretowaniem zwierząt aby wyciągnąć od ciebie Twoje dolary……

My jednak operowaliśmy miejscową walutą i nie daliśmy się nabrać na tanie chwyty. Daliśmy się za to nabrać na tanie tacosy el pastor – niebo w gębie za 10 peso za sztukę…


…z daleka omijając drogie restauracje, pod którymi od późnego popołudnia gromadzą się El Mariachi…

A ci, którzy nie zdążyli opanować najlepszych lokali, lądują pod mniej opłacalnymi ale licznymi fast-foodami…

Są oczywiście sklepy z różnym badziewiem (ceny pod Amerykanów z grubym portfelem)…


...a nawet Walmart! Nigdy wcześniej nie byliśmy w Walmarcie, a że ze słyszenia znamy i jakoś tak po branżowemu, to poszliśmy…

… i nie żałujemy! Zaoszczędziliśmy na kosmetykach jakieś 100% w porównaniu ze sklepami przy plaży. Dodatkowo zakupiliśmy sobie bagietki i szynkę serrano, która śniła nam się od dwóch miesięcy oraz wino (niemieckie z Maryjką, też tęskniliśmy) i zrobiliśmy sobie wieczorny piknik na plaży.
M. wychodziła z siebie...

...dwoiła się i troiła przy robieniu kanapek…
…i zrobiła takie pyszne, że odlot…

A następnego dnia nalot!

Czy to lądowanie aliantów w Jukatanie pozwoli uwolnić ten rajski kawałek ziemi od leniwych Meksykanów? Nie, to lokalne wojsko dba o bezpieczeństwo turystów kontrolując podejrzanie wyglądających osobników bez opuchlizny brzucha i z lokalnie przyczernioną karnacją…

…od razu poczuliśmy się bezpieczniej…

Gdy po czterech dniach leżenia i nic nie robienia przyszła pora na planową zmianę lokalizacji, długo walczyliśmy ze sobą, czy nie zostać jeszcze kilka dni. Bo po co się ruszać z Playa del Carmen, skoro mieszkamy w najlepszym hostelu w Meksyku i jest tu najpiękniejsza plaża...

...i najbardziej turkusowa woda na świecie?

Jak bardzo byliśmy w błędzie w każdym z tych stwierdzeń, przekonaliśmy się już po paru godzinach podróży, kiedy wylądowaliśmy na Isla Mujeres…

2 komentarze: