piątek, 11 maja 2012

Z-ruin-owani

Dnia ósmego maja z ulgą przyjęliśmy świt, który pozwolił nam wydostać się z naszego nader przytulnego pokoju w Palenque i wyruszyliśmy na północ, żeby dostać się na południe ... Naszym celem był bowiem półwysep Jukatan, który wszyscy w Meksyku określają mianem południa i choć Merida jest jakieś 500 kilometrów na północ od Palenque, to i tak, według miejscowej nomenklatury, jechaliśmy na południe... Trochę to skomplikowane, ale taki właśnie jest Meksyk...

Na zwiedzanie Meridy nie mieliśmy zbyt dużo czasu, gdyż dotarliśmy tam wieczorem i już rano wyruszaliśmy dalej. Udało nam się jednak rzucić okiem na tutejsze Zocalo, z efektowną katedrą, które bardzo przypadło nam do gustu... 




...oraz spotkać Dana i Ellę, w towarzystwie których wypiliśmy piwo przypominające nam o zaskakujących  niemieckich wpływach w Meksyku...

Ostatecznie pożegnaliśmy Dana i Ellę (choć bardzo żałujemy, bo bardzo mili z nich towarzysze i zupełnie niestereotypowi Amerykanie) i udaliśmy się do naszego hostelu, który sam w sobie był niemałą atrakcją. Oprócz faktu, że byliśmy w nim jedynymi gośćmi (heloł, obniżcie ceny państwo meksykaństwo!), a właściciel sam przyrządzał nam rano śniadanie, to szczególną uwagę zwróciliśmy na towarzyszące nam we śnie figurki... zeberki...

...wyderki...

...laleczki...

...i wiele innych. Po tej troszkę dziwnej nocy, po której obudziliśmy się bardzo niewyspani i dziwnie wyssani z energii, udaliśmy się do największej atrakcji turystycznej Meksyku! Tak jest! W końcu jakieś atrakcje ;-) Naszym celem było kolejne miasto Majów - Chitchen Itza - z najbardziej charakterystyczną Swiątynią Kukulkan (majowe bóstwo opierzonego węża... czy jakoś tak...), której konstrukcja nawiązuje do kalendarza Majów. Na każdej z czterech stron świątynie znajduje się 91 schodów, co daje łącznie 364 schody plus platforma na szczycie i mamy 365 schodów - jeden na każdy dzień kalendarza Majów :-) 

Chitchen Itza, jak podają statystycy, odwiedzane jest przez ponad milion turystów rocznie i nie da się tego nie zauważyć. Na szczęście trafiliśmy na moment między przyjazdami autobusów i udało nam się dość szybko wejść i zacząć obchód. 



Ponieważ jednak trochę ruin już widzieliśmy i udało nam się je nieco oswoić...

...to nie spędziliśmy tam przewidywanych trzech godzin, a jedynie niecałe dwie, co rusz odganiając natrętnych sprzedawców różnego badziewia. Do najciekawszych elementów kompleksu (przynajmniej dla B.) należy gigantyczny plac do gry w majową piłkę. 

Plac do gry ma wymiary 168 na 70 metrów, a Majowie grali na nim w grę przypominającą koszykówkę. Piłkę trzeba było umieścić w otworze znajdującym się na sporej wysokości. Jeśli komuś nie szło zbyt dobrze, mógł stracić głowę (dosłownie).
Ponieważ ostatnie dni minęły nam na wstawaniu o świcie, kilkugodzinnych jazdach autobusem oraz intensywnym zwiedzaniu ruin w 40-stopniowym upale, to jesteśmy... zruInowani :) Postanowiliśmy zatem na trochę odsunąć na bok majowe ruiny...

...i w ostatnim tygodniu naszego pobytu w Meksyku sprawdzić co innego do zaoferowania ma półwysep jukatański, a szczególnie jego brzegi obmywane przez wody morza karaibskiego :-) 



0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Prześlij komentarz