środa, 2 maja 2012

Oooo! Aaach! Aaaa! ... K...a!!!


Z Puebli udaliśmy się na południe do miejscowości Oaxaca (czyt. Oahaka lub z większą emocją: Oooo! Aaach! Aaaa! ... K...a!!!). W większym przybliżeniu jesteśmy, o, tu:

Udaliśmy się również niżej, bo z 2.180 m n.p.m. zjechaliśmy na ludzką wysokość czyli 1.550m n.p.m. z ulgą przyjmując świerczenie w uszach oznajmiające zmianę ciśnienia i z niepokojem myśląc o czekającej nas wyprawie do Peru i Boliwii.

Jak tylko dojechaliśmy na miejsce, to pogratulowaliśmy sobie wyboru hostelu, bo z okna mieliśmy taki widok:

Sam hostel – La Villada Inn – zasługuje na  osobny paragraf, bo był to bez wątpienia najlepszy hostel w jakim spaliśmy do tej pory. Oprócz widoku, wygodnego łóżka, dużego pokoju oraz basenu pomiędzy domkami-pokojami, hostel miał bardzo dobrą kuchnię w przystępnych cenach oraz najwspanialszą obsługę na świecie. Rodzina prowadząca hostel wyszła do nas z sercem na dłoni, pomagała nam w każdej sytuacji, czy to przy zamawianiu taksówki lub poszukiwaniu zaginionego busa turystycznego, czy też w mniej przyjemnych okolicznościach, o których za chwilę…

Po pierwszej nocy, kiedy spaliśmy snem głębokim 11 godzin, udaliśmy się do Monte Alban i zrobiliśmy „oooo!” na widok tamtejszych ruin.



Następnie darmowym transportem w postaci autobusu turystycznego, który zaoferował nam podwózkę, udaliśmy się do centrum miasta i na widok kolorowych kamieniczek…


…pięknych kościołów…


…wspaniałych kaktusów, palm i innej wszelakiej roślinności…



…a także urokliwych miejscowych kobit…


…zrobiliśmy „aaach!”

Następnego dnia postanowiliśmy się podszkolić kulinarnie u lokalnego mistrza i kiedy opowiadał nam o tym czym tacosy różnią się od quesadilli i że buritto to nie kuchnia meksykańska, kiwaliśmy głowami mówiąc „aaa!”.

A potem M. zorientowała się, że podczas porannych zakupów na targu, poprzedzających naszą lekcję gotowania, ktoś wyciągnął jej z kieszeni spodni telefon, krzyknęliśmy „k…a!” (tj. karramba ;-) ) i cały czar Oaxaci prysnął! Pan nauczyciel gotowania w naszych oczach stał się opryskliwym małym zarozumialcem, wszyscy miejscowi patrzyli na nas jak na chodzące sakwy pieniędzy, które czym prędzej należy ukraść, nawet garbusy stały się bardziej garbate niż były wcześniej…

Zamiast cieszyć się dalszym zwiedzaniem miasta musieliśmy udać się na policję żeby zgłosić kradzież (i tu znów ogromnie pomogli nam nasi gospodarze, którzy przetłumaczyli nam zgłoszenie i zawieźli M. swoim motocyklem na komisariat), wypełnianiem wniosków do ubezpieczyciela i ogólnie traceniem nerwów na rzeczy, których nie powinniśmy robić w czasie podróży. K…a!!!

Kilka piw pozwoliło nam zasnąć i następnego dnia udaliśmy się na całodniową wycieczkę po okolicach Oaxaci. Zobaczyliśmy drzewo, które łatwiej przeskoczyć niż obejść...

…a tak zupełnie na serio (??) jest to największe (objętością, nie wysokością) drzewo świata, którego pień ma obwód 58 metrów a przekrój w najszerszym punkcie 14 metrów, przy wysokości 42 metrów. Drzewo waży 636 tysięcy ton (tak, tak, to nie pomyłka) i z pewnością jest największym drzewem jakie widzieliśmy, jesteśmy w stanie uwierzyć, że nie ma na świecie większego…
Pod drzewem zapoznaliśmy także nowego kompana – Erica z Niemiec – którego los przydzielił nam do naszego busa turystycznego. Eric jest na stażu w Meksyku, pracuje w firmie konsultingowej w Mexico City jako stażysta i jak sam powiedział, nie przyzwyczai się nigdy do dezorganizacji wszystkiego, jaka panuje w Meksyku. Nawet w firmie z wielkiej czwórki (Trójki? A może piątki? Zapomnieliśmy odkąd nas Dżawor opuścił ;-) ) panuje totalny chaos i dezorganizacja i większość pracowników nie potrafi wykonać poleceń szefa we właściwej kolejności…

Dzieląc się wrażeniami z podróży, wspólnie odwiedziliśmy jeszcze fabrykę mezcal - lokalnego bimbru, którego najbardziej znanym gatunkiem jest tequila. Jak się okazało mieliśmy z Erikiem wspólne zainteresowania ;-)

Później oglądaliśmy wyjątkowe (podobno) ruiny w Mitli…
...gdzie zastanawialiśmy się czy nasz leciwy przewodnik - Arnold - nie dostanie zawału serca…

…a lokalne sprzedawczynie chcą nam coś sprzedać zza płotu z kaktusa…

…czy może ukraść nam złota na zęby…

Na końcu zaś udaliśmy się w góry do meksykańskiej wersji Pamukkale -Hierve el Agua  i znowu się zachwyciliśmy…











Ostatniego dnia, kiedy okazało się że w hostelu nie można płacić kartą tylko gotówką, jeden z braci chciał pożyczyć B. swój motocykl, żeby ten mógł skoczyć do bankomatu. Ponieważ jednak B. na motorze jeździć nie potrafi, zabrał go na pakę i zawiózł do bankomatu, po drodze opowiadając jak Meksykanie bardzo kochają Karola Wojtyłę ;-)

A dziś jesteśmy już w Puerto Escondido, gdzie dostaliśmy się busem. W czasie jazdy B. leciał na M. jak nigdy – takie były serpentyny ;-) I hostel znowu mamy wybitny, a pokój z salonem ;-)
PS. I właśnie próbował się do nas przysiąść nabombiony Japończyk z dredami, bo myślał że to common room. Nawet przyniósł kawę :-) ale jak dopytał, że to private room to uciekł. Wstydliwy jakiś czy co? ;-)

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Prześlij komentarz