Z Puebli udaliśmy się na południe do miejscowości Oaxaca
(czyt. Oahaka lub z większą emocją: Oooo! Aaach! Aaaa! ... K...a!!!). W większym przybliżeniu jesteśmy, o, tu:
Udaliśmy się również niżej, bo z 2.180 m n.p.m. zjechaliśmy
na ludzką wysokość czyli 1.550m n.p.m. z ulgą przyjmując świerczenie w uszach
oznajmiające zmianę ciśnienia i z niepokojem myśląc o czekającej nas wyprawie
do Peru i Boliwii.
Jak tylko dojechaliśmy na
miejsce, to pogratulowaliśmy sobie wyboru hostelu, bo z okna mieliśmy taki
widok:
Sam hostel – La Villada Inn –
zasługuje na osobny paragraf, bo był to
bez wątpienia najlepszy hostel w jakim spaliśmy do tej pory. Oprócz widoku, wygodnego
łóżka, dużego pokoju oraz basenu pomiędzy domkami-pokojami, hostel miał bardzo
dobrą kuchnię w przystępnych cenach oraz najwspanialszą obsługę na świecie.
Rodzina prowadząca hostel wyszła do nas z sercem na dłoni, pomagała nam w
każdej sytuacji, czy to przy zamawianiu taksówki lub poszukiwaniu zaginionego
busa turystycznego, czy też w mniej przyjemnych okolicznościach, o których za
chwilę…
Po pierwszej nocy, kiedy spaliśmy
snem głębokim 11 godzin, udaliśmy się do Monte Alban i zrobiliśmy „oooo!” na
widok tamtejszych ruin.
Następnie darmowym transportem w
postaci autobusu turystycznego, który zaoferował nam podwózkę, udaliśmy się do
centrum miasta i na widok kolorowych kamieniczek…
…pięknych kościołów…
…wspaniałych kaktusów, palm i innej wszelakiej roślinności…
…a także urokliwych miejscowych kobit…
…zrobiliśmy „aaach!”
Następnego dnia postanowiliśmy
się podszkolić kulinarnie u lokalnego mistrza i kiedy opowiadał nam o tym czym
tacosy różnią się od quesadilli i że buritto to nie kuchnia meksykańska,
kiwaliśmy głowami mówiąc „aaa!”.
A potem M. zorientowała się, że
podczas porannych zakupów na targu, poprzedzających naszą lekcję gotowania,
ktoś wyciągnął jej z kieszeni spodni telefon, krzyknęliśmy „k…a!” (tj. karramba
;-) ) i cały czar Oaxaci prysnął! Pan nauczyciel gotowania w naszych oczach stał
się opryskliwym małym zarozumialcem, wszyscy miejscowi patrzyli na nas jak na
chodzące sakwy pieniędzy, które czym prędzej należy ukraść, nawet garbusy stały
się bardziej garbate niż były wcześniej…
Zamiast cieszyć się dalszym
zwiedzaniem miasta musieliśmy udać się na policję żeby zgłosić kradzież (i tu
znów ogromnie pomogli nam nasi gospodarze, którzy przetłumaczyli nam zgłoszenie
i zawieźli M. swoim motocyklem na komisariat), wypełnianiem wniosków do
ubezpieczyciela i ogólnie traceniem nerwów na rzeczy, których nie powinniśmy
robić w czasie podróży. K…a!!!
Kilka piw pozwoliło nam zasnąć i
następnego dnia udaliśmy się na całodniową wycieczkę po okolicach Oaxaci.
Zobaczyliśmy drzewo, które łatwiej przeskoczyć niż obejść...
…a tak zupełnie na serio (??) jest to największe (objętością, nie wysokością) drzewo świata, którego pień ma obwód 58 metrów
a przekrój w najszerszym punkcie 14 metrów, przy wysokości 42 metrów. Drzewo waży 636 tysięcy ton (tak,
tak, to nie pomyłka) i z pewnością jest największym drzewem jakie widzieliśmy,
jesteśmy w stanie uwierzyć, że nie ma na świecie większego…
Pod drzewem zapoznaliśmy także
nowego kompana – Erica z Niemiec – którego los przydzielił nam do naszego busa
turystycznego. Eric jest na stażu w Meksyku, pracuje w firmie konsultingowej w
Mexico City jako stażysta i jak sam powiedział, nie przyzwyczai się nigdy do
dezorganizacji wszystkiego, jaka panuje w Meksyku. Nawet w firmie z wielkiej
czwórki (Trójki? A może piątki? Zapomnieliśmy odkąd nas Dżawor opuścił ;-) )
panuje totalny chaos i dezorganizacja i większość pracowników nie potrafi
wykonać poleceń szefa we właściwej kolejności…
Dzieląc się wrażeniami z podróży,
wspólnie odwiedziliśmy jeszcze fabrykę mezcal - lokalnego bimbru, którego
najbardziej znanym gatunkiem jest tequila. Jak się okazało mieliśmy z Erikiem wspólne zainteresowania ;-)
Później oglądaliśmy wyjątkowe (podobno) ruiny w
Mitli…
...gdzie zastanawialiśmy się czy
nasz leciwy przewodnik - Arnold - nie dostanie zawału serca…
…a lokalne sprzedawczynie chcą
nam coś sprzedać zza płotu z kaktusa…
…czy może ukraść nam złota na
zęby…
Na końcu zaś udaliśmy się w góry
do meksykańskiej wersji Pamukkale -Hierve el Agua i znowu się zachwyciliśmy…
Ostatniego dnia, kiedy okazało
się że w hostelu nie można płacić kartą tylko gotówką, jeden z braci chciał
pożyczyć B. swój motocykl, żeby ten mógł skoczyć do bankomatu. Ponieważ jednak
B. na motorze jeździć nie potrafi, zabrał go na pakę i zawiózł do bankomatu, po
drodze opowiadając jak Meksykanie bardzo kochają Karola Wojtyłę ;-)
A dziś jesteśmy już w Puerto
Escondido, gdzie dostaliśmy się busem. W czasie jazdy B. leciał na M. jak nigdy
– takie były serpentyny ;-) I hostel znowu mamy wybitny, a pokój z salonem ;-)
PS. I właśnie próbował się do nas przysiąść nabombiony Japończyk z dredami, bo myślał że to common room. Nawet przyniósł kawę :-) ale jak dopytał, że to private room to uciekł. Wstydliwy jakiś czy co? ;-)
0 komentarzy:
Prześlij komentarz