niedziela, 6 maja 2012

Playa Peligrosa!

Podczas gdy Wy, Drodzy Czytelnicy, zajęci byliście grillowaniem karkówek, kaszanek i żeberek (gratulujemy pogody!), my ciężko pracowaliśmy ;-) 


Jak już pisaliśmy, we wtorek dotarliśmy do Puerto Escondido po siedmiogodzinnej podróży busem po serpentynach i trafiliśmy do fajnego hostelu. W środę wstaliśmy skoro świt o 10 i po załatwieniu kilku spraw związanych z utratą telefonu oraz zbyt długim spacerze w upale dotarliśmy w miejsce, z którego zobaczyliśmy pierwszą z odwiedzonych plaż – Playa Carizzalillo

Plaża malutka, ukryta między skałami i całkiem przyjemna. Kilku początkujących surferów łapiących dwu-trzy metrowe fale. I chciwi Meksykanie, liczący sobie po 50 peso za leżak, mimo że plaża prawie pusta, bo sezon długo przed nimi. 


W czwartek postanowiliśmy spróbować innej miejscówki i poszukać bardziej przyjemnych knajpek. Jak tylko zajechaliśmy na plażę Zicatela, podbiegł pan i przedstawił swoją knajpkę Rosarito. Że reggae grają, że leżak za darmo i happy hour cały dzień - dwa piwa za 30 peso, czyli cena prawie jak w sklepie. Dobra, wchodzimy w to! :-) Plaża ogromna i zero ludzi. Oprócz nas na kilku kilometrach plaży, może kilkadziesiąt osób...


...i kilkaset ptaków różnej maści

Rozkładamy się wygodnie na leżakach i…. szok! 

Im dłużej podróżujemy, tym rzadziej trafiamy na rzeczy, których nigdy jeszcze nie widzieliśmy. A bo Mexico City trochę jak Barcelona, góry koło Oaxaci trochę jak w Laosie, kamieniczki w Puebli trochę jak stary rynek w Krakowie ;-) A tu nagle patrzymy, no i nie widzieliśmy jeszcze czegoś takiego! Czego? Fal!

Fale na zdjęciu mogą wydawać się mniej spektakularne niż w rzeczywistości, więc żeby ułatwić Wam percepcję dajemy zdjęcia z zoomem na surfera, który się odważył... 

To nie koleś, tylko kamieniem ktoś rzucił - powiecie. No to tu jest zdjęcie chwile wcześniej zrobione:


Odważył się jeden, no może dwóch, a poza tym surferzy bardziej zainteresowani byli tym, żeby dobrze prezentować się na brzegu…

…a ci którzy mieszkali u nas w hostelu nawet do brzegu nie docierali i cały dzień siedzieli przy recepcji pijąc piwo i słuchając tych samych płyt ;-) Nie wiemy czemu – fale były... ;-)

Jeden minus fal, to to że nie można pływać. Czerwona flaga i tabliczka „playa peligrosa" (niebezpieczna plaża) sugestywne...

...ale i tak nikt o zdrowych zmysłach pływać nie pójdzie. M. poszła zamoczyć się po kostki i po chwili była po pas w wodzie, takie pływy!
Patrzenie na fale nam się nie znudziło przed dwa dni (wróciliśmy do Rosarito w piątek), siedzieliśmy do zachodu słońca…

...czasem tylko odganiając sprzedawców, których było mniej więcej tylu co turystów...

…ale widoki i wrażenia takie, że można odlecieć ;-)

Teraz już jesteśmy w San Cristobal de las Casas, gdzie dostaliśmy się – uwaga, uwaga! – nocnym autobusem! Tak jest! Pierwszy na kontynencie amerykańskim, bardzo wygodny i w ogóle. I znów z poziomu morza jesteśmy na dwóch tysiącach metrów, takie to huśtawki (również nastrojów) Meksyk nam funduje…

4 komentarze:

  1. oooooooo! jak pięknie i miło :) i niezłej opalenizny się nabawiliđcie w tej Wasyej robocie! M. prawie jak czekoladka :)
    a u nas najdłuższy weekend roku dobiega końca ... i nadchodzi ukochany poniedziałek :(

    OdpowiedzUsuń
  2. No my poniedziałek też mamy trudny, bo pobudka o piątej i w drogę. 10 godzin zwiedzania minimum. Chyba nadgodziny mam w genach..

    OdpowiedzUsuń
  3. Bartek, śledzę prawie na bieżąco! zazdroszczę Wam ;-) chyba spakuję dzieciaka, żonkę, rzucę robotę i dołączę do Was ;-) Piotr

    OdpowiedzUsuń