Podczas gdy Wy, Drodzy Czytelnicy, zajęci byliście grillowaniem karkówek, kaszanek i żeberek (gratulujemy pogody!), my ciężko pracowaliśmy ;-)
Jak już pisaliśmy, we wtorek
dotarliśmy do Puerto Escondido po siedmiogodzinnej podróży busem po
serpentynach i trafiliśmy do fajnego hostelu. W środę wstaliśmy skoro świt o 10
i po załatwieniu kilku spraw związanych z utratą telefonu oraz zbyt długim
spacerze w upale dotarliśmy w miejsce, z którego zobaczyliśmy pierwszą z
odwiedzonych plaż – Playa Carizzalillo
Plaża malutka, ukryta między skałami
i całkiem przyjemna. Kilku początkujących surferów łapiących dwu-trzy metrowe
fale. I chciwi Meksykanie, liczący sobie po 50 peso za leżak, mimo że plaża
prawie pusta, bo sezon długo przed nimi.
W czwartek postanowiliśmy spróbować
innej miejscówki i poszukać bardziej przyjemnych knajpek. Jak tylko
zajechaliśmy na plażę Zicatela, podbiegł pan i przedstawił swoją knajpkę
Rosarito. Że reggae grają, że leżak za darmo i happy hour cały dzień - dwa piwa
za 30 peso, czyli cena prawie jak w sklepie. Dobra, wchodzimy w to! :-) Plaża
ogromna i zero ludzi. Oprócz nas na kilku kilometrach plaży, może kilkadziesiąt
osób...
...i kilkaset ptaków różnej maści
Rozkładamy się wygodnie na leżakach i…. szok!
Im
dłużej podróżujemy, tym rzadziej trafiamy na rzeczy, których nigdy jeszcze nie
widzieliśmy. A bo Mexico City trochę jak Barcelona, góry koło Oaxaci trochę jak
w Laosie, kamieniczki w Puebli trochę jak stary rynek w Krakowie ;-) A tu nagle
patrzymy, no i nie widzieliśmy jeszcze czegoś takiego! Czego? Fal!
Fale na zdjęciu mogą wydawać się mniej spektakularne
niż w rzeczywistości, więc żeby ułatwić Wam percepcję dajemy zdjęcia z zoomem
na surfera, który się odważył...
To nie koleś, tylko kamieniem ktoś rzucił - powiecie. No to tu jest zdjęcie chwile wcześniej zrobione:
Odważył się jeden, no może dwóch, a poza tym
surferzy bardziej zainteresowani byli tym, żeby dobrze prezentować się na
brzegu…
…a ci którzy mieszkali u nas w hostelu nawet do
brzegu nie docierali i cały dzień siedzieli przy recepcji pijąc piwo i
słuchając tych samych płyt ;-) Nie wiemy czemu – fale były... ;-)
Jeden minus fal, to to że nie można pływać. Czerwona
flaga i tabliczka „playa peligrosa" (niebezpieczna plaża) sugestywne...
...ale
i tak nikt o zdrowych zmysłach pływać nie pójdzie. M. poszła zamoczyć się po
kostki i po chwili była po pas w wodzie, takie pływy!
Patrzenie na fale nam się nie znudziło przed dwa dni
(wróciliśmy do Rosarito w piątek), siedzieliśmy do zachodu słońca…
...czasem tylko odganiając sprzedawców, których było mniej więcej tylu co turystów...
…ale widoki i wrażenia takie, że można odlecieć ;-)
Teraz już jesteśmy w San Cristobal de las Casas,
gdzie dostaliśmy się – uwaga, uwaga! – nocnym autobusem! Tak jest! Pierwszy na
kontynencie amerykańskim, bardzo wygodny i w ogóle. I znów z poziomu morza
jesteśmy na dwóch tysiącach metrów, takie to huśtawki (również nastrojów)
Meksyk nam funduje…
oooooooo! jak pięknie i miło :) i niezłej opalenizny się nabawiliđcie w tej Wasyej robocie! M. prawie jak czekoladka :)
OdpowiedzUsuńa u nas najdłuższy weekend roku dobiega końca ... i nadchodzi ukochany poniedziałek :(
No my poniedziałek też mamy trudny, bo pobudka o piątej i w drogę. 10 godzin zwiedzania minimum. Chyba nadgodziny mam w genach..
OdpowiedzUsuńjakiż piękny czarny słoń!
OdpowiedzUsuńBartek, śledzę prawie na bieżąco! zazdroszczę Wam ;-) chyba spakuję dzieciaka, żonkę, rzucę robotę i dołączę do Was ;-) Piotr
OdpowiedzUsuń