niedziela, 22 kwietnia 2012

Megalopolis tour czyli w 69 godzin w pół dookoła tej ziemi a takze American Dream czyli tytuł posta niemalze dłuzszy niz sama podróz ;-)

Naszą podróż na w pół dookoła tej ziemi rozpoczynamy w czwartek 19 kwietnia o 9 rano na malutkiej wysepce (3,5 tysiąca mieszkańców, drugie tyle nurków), zwanej przez nas pieszczotliwie Małą Paszczą. We love Malapascua J

Podróż rozpoczynamy od przeprawienia się łodzią wiosłową…

… na większą łódź…

…która przeprawia nas przez Visayan Sea do przystani w miejscowości Maya (7,5 tys mieszkańców)…

…skąd autobusem lokalnym wyruszamy do Cebu (800 tysięcy mieszkańców). Autobusem lokalnym, ale jak na warunki azjatyckie bardzo przyzwoitym, bo jednocześnie tanim i wygodnym, z klimatyzacją i telewizorem. Brawa dla pana kierowcy za wybór filmu, bo cóż lepszego można pokazać pasażerom rozpędzonego autobusu, niż klasykę filmu akcji - „Speed” – dla tych co nie widzieli, film o pędzącym autobusie z bombą na pokładzie ;-)

W Cebu zaliczamy szybką wizytę w Maku, żeby pożegnać się z hamburgerami, których na Filipinach trochę zjedliśmy i udajemy się na lotnisko, skąd odlatujemy do Manili, według rankingu Wikipedii 10. najludniejszego miasta na świecie (20,3 mln mieszkańców). Niestety lot się opóźnia, więc do stolicy Filipin docieramy krótko przed północą.

Z lotniska udajemy się do hotelu Green Mango Inn, którego jedyną zaletą okazała się lokalizacja blisko lotniska. Poza tym był tak obskurny, że aparat odmówił wykonania zdjęć. Po krótkim śnie, przez całą noc przerywanym dzwonkami do drzwi hotelu, które niosły się po całym budynku oraz ugryzieniami niezidentyfikowanych, niewidocznych insektów, całkowicie niewyspani ruszamy w dalszą podróż. Jest piątek, 20 kwietnia, 9 rano. Przy pomocy najpierw trycykla, a potem taksówki kuponowej (cena ustalana z góry), docieramy na terminal 1 lotniska w Manili…

…z którego ostatni raz rzucamy okiem na to ogromne miasto…

W hali odlotów czas umila nam oglądanie bardzo solidnego występu jedynego Polaka w NBA (14 pkt i 14 zb.)…

…a tuż po końcowym gwizdku, z lekkim opóźnieniem, które umożliwiło obejrzenie meczu do końca (Phoenix Suns 93-90 Los Angeles Clippers) odlatujemy do Chin. Konkretniej, do znanego nam już lotniska w Kantonie (po lokalnemu Guangzhou, drugie największe miasto świata -  25,2 mln mieszkańców). Tam zabijamy 6 godzin oczekiwania na kolejny lot czyniąc ostatnie rozpoznanie terenu przed wizytą w Meksyku…

…oraz przeglądając ciekawą publikację…
…opisującą znaną nam lokalizację:

Autor nie wspomniał nic na temat toalet ;-)

Z dwugodzinnym opóźnieniem, 20 kwietnia o 21:30 czasu lokalnego odlatujemy z Chin do kraju wolności i domu odważnych patriotów...
Klip z teledyskiem TUTAJ ale nie da się go wkleić.

Po 12 godzinach całkiem komfortowego lotu (podziękowania dla Valerie, naszej instruktorki nurkowania, za poradę zakupienia środków nasennych na Filipinach – dolar za tabletkę, która czyni cuda!) 20 kwietnia o 21:30 czasu lokalnego :-) lądujemy na lotnisku w Los Angeles, mieście numer 12, z populacją 18,1 mln (z czego jak się domyślamy ok. 10 milionów mówi płynnie po hiszpańsku). 

Pełni obaw czy zdążymy na nasz ostatni lot, oglądamy wspaniałe propagandowe filmy amerykańskie prezentujące amerykańską wielokulturowość i otwartość na innych…

Welcome! – wita nas para - on Murzyn, ona Biała.
Welcome! – wita nas sympatyczna pani pochodzenia azjatyckiego.
Welcome! – wita nas rodzinka włoska, rodem z filmu o Vito Corleone.
Welcome! – wita nas wielki groźny Murzyn zza blatu odprawy imigracyjnej - Do you have your visa?! – pyta i czar pryska…

Odbieramy bagaże i biegniemy na terminal 2. Na szczęście blisko, bo całe lotnisko w L.A. ogromne – osiem terminali! Zdyszani dobiegamy do biura odpraw AeroMexico i... Nasi byli współtowarzysze skarżyli się w poście pod znakomitym tytułem, że AeroMexico nie zaoferowało im nic do jedzenia na pokładzie ich samolotów. Coż, nam AeroMexico nie zaoferowało nawet samolotu… Lot został odwołany z powodu mgły! 

Wiadomość wywołuje falę protestów wśród licznie zgromadzonej ludności meksykańskiej a nam przysparza sporego problemu, który próbujemy rozwiązać dwutorowo. B., za namową pani z obsługi AeroMexico, eksploruje możliwość połączenia się z infolinią i zmiany lotu na późniejszy innymi liniami lotniczymi, na koszt AeroMexico. M. strategicznie zostaje przy obsłudze naziemnej, śledząc pilnie wszystkie ich niepewne ruchy i nasłuchując komunikatów. 

***antyreklama***
Komunikację między B. a M. zapewnia Orange.

Nie na darmo naliczali nam w końcu opłaty za połączenia, których nie wykonaliśmy. 
***To była antyreklama***

Tymczasem u B. bieganina. Wózek na bagaż jest płatny – pierwszy raz podczas podróży – 5 dolarów.

Ale w końcu jesteśmy w kraju demokratycznym i kapitalistycznym. Wybór czy płacisz czy nie należy do Ciebie. Zatem bagaże w dłoń i szukamy drobnych do telefonu. Drobne? No musi pan coś kupić, żebym mogła otworzyć kasę… na szczęście udało się w Starbucks, gdzie pani wyciągnęła ćwierćdolarówki z puszki z napiwkami…

Jest i telefon. W słuchawce automat głosem wkurzonego meksykańskiego gangstera informuje, że czas oczekiwania na rozmowę wyniesie pięć minut. Po 28 minutach oczekiwania udało się nawiązać połączenie, które… zostaje od razu zerwane. Po kolejnych 52 minutach na linii…

Sukces! Jest połączenie! Halo! Halo?! Niestety, jak informuje pani po hiszpańsku, B nie jest słyszalny, więc pani się rozłączy… szlag! Por favor!Escucha me! Seniora po favor! Senora jednak nie eskucia i się rozłącza…

Tymczasem piętro wyżej M. boksuje się z opryskliwą załogą naziemną, która uporczywie robi wszystko żeby nie pomóc. Nie kontroluje kolejki, przez co ludzie (narodowości meksykańskiej) wpychają się przed innych. Obsługa zupełnie nie wie co się dzieje i oskarża M. o wpychanie się w kolejkę, mimo iż M. grzecznie stoi tam, gdzie załoga wcześniej wskazała. Po krótkiej wymianie zdań, obsługa nie tylko nie informuje o tym, że dla pierwszej klasy (a mieliśmy bilet w pierwszej klasie) jest osobne okienko, ale na pytanie M. czy takie okienko jest, odpowiada, że nie ma. Po tym jak M. sama znajduje okienko, lokata, gruba p…a* odmawia jej obsłużenia, ponieważ nie widniejemy w systemie i odsyła M. do kolejki ogólnej, na oko trzy godziny stania…. 

Po telefonicznej porażce jaką ponosi B., już zjednoczeni, czekamy aż lokata, gruba p…a* idzie gdzieś na zaplecze i do ataku na pierwszą klasę przystępuje B. Oczekując na swoją kolej dowiaduje się, że najprawdopodobniej obsługa infolinii AeroMexico symuluje problemy z połączeniem. Wiesz, tyle ludzi do nich teraz dzwoni i tacy źli są, że pewnie gdzieś wyszli, żeby nie odbierać tych telefonów... 

Drugie podejście do okienka pierwszej klasy kończy się sukcesem, bo system jednak nas odnajduje. Cieszymy się niezmiernie, że jeszcze nie zginęliśmy, że jeszcze żyjemy. Co nam mgła nad Meksykiem wydarła, przy tym okienku odbierzemy…

Jest już 23:30, kiedy seniorita przedstawia nam dwie opcje:
1) Lot o 6 rano do Phoenix, z Phoenix o 9:50 do Mexico City, nie, nie wiem czy trzeba bagaż odebrać i znów nadać czy będzie nadany w L.A. i wysłany do Mexico City… 
oraz
2) Lot o 10:40 bezpośredni, nie, nie zwracamy za hotel, bo odwołano lot z powodu pogody, a nie z winy AeroMexico.

Wybieramy lot bezpośredni oraz noc w pobliskim hotelu. Szczęśliwie dla pasażerów AeroMexico uszczęśliwionych przez swoją linię jest zniżka (domyślamy się że pasażerowie AeroMexico zamawiają te pokoje hurtowo), ale nocleg i tak 80 dolarów… za to w najlepszym hotelu tej podróży…

…kablówką z prawdziwą amerykańską rozrywką…

…oraz mega wygodnym łóżkiem…

…w którym nasz American Dream trwa tylko niespełna 5 godzin, gdyż nasza nowa linia - Alaska Airlines - życzy sobie przybycia 3 godziny przed odlotem. 

Po check-inie mamy więc czas na oglądanie pamiątek...

...typowo amerykańskie śniadanie…

…w typowo amerykańskiej knajpie...

...i otoczeniu…

Po wejściu na pokład samolotu dowiadujemy się, że jest opóźnienie, jak informuje nas obsługa, z powodu opieszałości pasażerów (sic!) o 15 minut. Za to podróż pierwszą klasą - pierwsza klasa J Żegnamy zamglone L.A….

…dostajemy kanapkę z Rostbefem…

…oraz pyszne winko, którym wznosimy toast za imieniny B.

Po drodze z wysokości 10.000 metrów oglądamy sobie Stany (zdjęcia z dedykacją dla Magdy K. J)



 ...i Meksyk...


W końcu o 16:15 czasu lokalnego lądujemy w 7. największym mieście świata (22,9 mln)…


…bierzemy taksówkę i po dokładnie 69 godzinach w podróży, 21 kwietnia o 18:00 czasu lokalnego, czyli 22 kwietnia o 6:00 rano czasu Malapascuańskiego, docieramy do naszego hostelu. Jak nietrudno się domyślić, nasz pobyt w Mexico City rozpoczynamy od testowania wygody łózka...

 Jest wygodne! :-)

Zdjęcia z Mexico City wkleimy w późniejszym terminie, najpierw musimy je zrobić ;-) Ale już jesteśmy w Meksyku, z którego Was serdecznie pozdrawiamy! 



______
*p…a = przełożona. Pani przedstawiła się jako supervisor…

3 komentarze:

  1. Na zdjęciu przy budce telefonicznej B. w pomarańczowej koszulce wygląda jak typowy więzień z amerykańskiego filmu :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Też się tak czułem jakbym się schylał po mydło... ;)

    OdpowiedzUsuń