sobota, 17 marca 2012

Good morning Vietnam!


Po dwóch dniach poznawania historii wojennych  czuliśmy się przesiąknięci ludzkimi tragediami. O rzeczach jakie zobaczyliśmy w Phnom Pehn i muzeum wojny wietnamskiej długo nie zapomnimy, jednak wietnamska teraźniejszość jest na tyle interesująca, że nie mogliśmy się oprzeć powrotowi do standardowego trybu turystyczno-podróżniczego i postanowiliśmy poznać bliżej Ho Chi Minh City, czyli po naszemu Sajgon.

Umiejętnością absolutnie niezbędną, która konieczna jest do przetrwania w Sajgonie, jest umiejętność przechodzenia przez ulicę. Czynność dla Europejczyków prosta i błaha, w obliczu miejscowych zwyczajów urasta do rangi survivalu, w którym na pieszego czeka horda uzbrojonych po zęby w motocykle sajgończyków i sajgonek (?!).

Niedoświadczony turysta, podstawiony przed widmem przekroczenia pasa ruchu, po którym pędzą setki motocyklistów, zauważa liczne przejścia dla pieszych namalowane na jezdni. Niedoświadczony turysta czeka, aż ruch będzie na tyle mały, że bezpieczną stopą przekroczy ulicę, osiągając drugi jej brzeg. Niedoświadczony turysta umiera z głodu, nadal czekając…

Średnio doświadczony wędrowiec, znając nieco azjatyckie realia wie, iż czekać nie należy zbyt długo. Średnio doświadczony wędrowiec widzi moment, w którym między motocyklami widać światło dnia i rzuca się biegiem przez przejście. Średnio doświadczony wędrowiec ginie uderzony przez motocykl lub autobus. Żaden odstęp nie jest na tyle duży aby zdążyć przebiec ulicę…

Doświadczony podróżnik wie, iż aby bezpiecznie przekroczyć ulicę, należy zignorować motocykle, wypatrując jedynie pojazdów większych, które nieliczne są w miejskiej dżungli Sajgonu. Motocykle pędzą na doświadczonego podróżnika, jednak ten wie, że one  boją się go bardziej, niż on ich. Gdy na horyzoncie brak pojazdów większych, doświadczony podróżnik rozpoczyna powolny marsz przez ulicę, im wolniejszy tym lepszy. Motocykle pędzą w jego stronę, jednak w ostatniej chwili, korzystając z wbudowanego echoradaru, skręcają i omijają doświadczonego podróżnika, który bezpiecznie przechodzi na drugą stronę jezdni…

…gdzie czeka na niego trofeum w postaci lokalnego piwa w cenie złoty pińdziesiąt za butelkę…

Kiedy udało nam się w końcu przejść przez ulicę, postanowiliśmy troszkę pozwiedzać. Udaliśmy się do Pałacu Reunifikacji (czy też Zjednoczenia), przemianowanego z Pałacu Niepodległości. Niepodległość była od Francuzów, Zjednoczenie (północy z południem) po wojnie z Amerykanami. Pałac Niepodległości był budynkiem w stylu kolonialnym, jednak podczas bombardowania Sajgonu nieco ucierpiał, więc władze lokalne postanowiły skorzystać z okazji, zburzyć stary budynek i zafundować szczęśliwym Wietnamczykom trochę klasycznej architektury socrealistycznej.

W środku Pałac wygląda tak, jak można byłoby się spodziewać po Pałacu zbudowanym w latach siedemdziesiątych. Dużo tu meblościanek, czerwieni i Ho Chi Minha…

Ogólnie rzecz ujmując Wietnamczycy gustują w architekturze znanej nam, lecz niezbyt powalającej na kolana...
...są jednak sygnały, że idzie ku zachodnim standardom. Pytanie czy to dobrze?
Nieco rozczarowani największą atrakcją Sajgonu (wg. Lonely Planet), kolejny dzień postanowiliśmy spędzić poza miastem. B. z Dżaworem udali się w odwiedziny do tuneli zbudowanych przez armię Vietcongu, o czym pisaliśmy wcześniej, M. z dziewczynami natomiast na łono przyrody, podziwiać wspaniałą deltę Mekongu.




Wrażenia podobne niestety jak po zjedzeniu duriana...
Po popołudniowej reunifikacji udaliśmy się na najbardziej adekwatny posiłek…

…czyli oczywiście sajgonki! Kuchnia wietnamska w naszym prywatnym zestawieniu ulubionych kuchni Azji Południowo-Wschodniej plasuje się tuż poza podium. Biorąc pod uwagę, iż odwiedziliśmy pięć krajów, w tym sklasyfikowaną na dziewięćdziesiątym dziewiątym miejscu Birmę, nie jest to jednak znaczące osiągnięcie. Czy po odwiedzinach w Hoi An – stolicy wietnamskiej kuchni – nasze wrażenia nieco się poprawią, przekonacie się już w kolejnym wpisie...


Po ostatnim posiłku w Sajgonie, nocnym autobusem udaliśmy się do wietnamskiej stolicy plażowania - Nha Trang, gdzie postanowiliśmy zabawić się jak na milionerów przystało! Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że do tej pory w Wietnamie przehulaliśmy już kilka milionów Dongów!

Wynajęliśmy sobie apartament, za który lekką ręką wyłożyliśmy dwieście tysięcy za noc, zjedliśmy śniadanie za sto dwadzieścia tysięcy i udaliśmy się na plażę. Plaża w Nha Trang bardzo atrakcyjna…

…z wyłączeniem tłumu Rosjan o tępych spojrzeniach i grubych brzuchach. Poza tym palmy, słomiane daszki, jak w turystycznych folderach…





…oraz wielkie fale... 

...które nas całkowicie zszokowały i przerosły:)...

…tak że musieliśmy szybko uciekać, jak Pamela z Dejwidem...

Uciekliśmy do Hoi An, kulinarnej stolicy Wietnamu. Potem udamy się do kulturowej stolicy – Hue, a kolejnym przystankiem będzie Hanoi – stolica właściwa… Hmm…

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Prześlij komentarz