Po dwóch dniach poznawania historii wojennych czuliśmy się przesiąknięci ludzkimi
tragediami. O rzeczach jakie zobaczyliśmy w Phnom Pehn i muzeum wojny
wietnamskiej długo nie zapomnimy, jednak wietnamska teraźniejszość jest na tyle
interesująca, że nie mogliśmy się oprzeć powrotowi do standardowego trybu
turystyczno-podróżniczego i postanowiliśmy poznać bliżej Ho Chi Minh City,
czyli po naszemu Sajgon.
Umiejętnością absolutnie niezbędną, która konieczna jest do
przetrwania w Sajgonie, jest umiejętność przechodzenia przez ulicę. Czynność dla
Europejczyków prosta i błaha, w obliczu miejscowych zwyczajów urasta do rangi
survivalu, w którym na pieszego czeka horda uzbrojonych po zęby w motocykle
sajgończyków i sajgonek (?!).
Niedoświadczony turysta, podstawiony przed widmem
przekroczenia pasa ruchu, po którym pędzą setki motocyklistów, zauważa liczne
przejścia dla pieszych namalowane na jezdni. Niedoświadczony turysta czeka, aż
ruch będzie na tyle mały, że bezpieczną stopą przekroczy ulicę, osiągając drugi
jej brzeg. Niedoświadczony turysta umiera z głodu, nadal czekając…
Średnio doświadczony wędrowiec, znając nieco azjatyckie
realia wie, iż czekać nie należy zbyt długo. Średnio doświadczony wędrowiec
widzi moment, w którym między motocyklami widać światło dnia i rzuca się
biegiem przez przejście. Średnio doświadczony wędrowiec ginie uderzony przez
motocykl lub autobus. Żaden odstęp nie jest na tyle duży aby zdążyć przebiec
ulicę…
Doświadczony podróżnik wie, iż aby bezpiecznie przekroczyć
ulicę, należy zignorować motocykle, wypatrując jedynie pojazdów większych,
które nieliczne są w miejskiej dżungli Sajgonu. Motocykle pędzą na
doświadczonego podróżnika, jednak ten wie, że one boją się go bardziej, niż on ich. Gdy na
horyzoncie brak pojazdów większych, doświadczony podróżnik rozpoczyna powolny
marsz przez ulicę, im wolniejszy tym lepszy. Motocykle pędzą w jego stronę,
jednak w ostatniej chwili, korzystając z wbudowanego echoradaru, skręcają i
omijają doświadczonego podróżnika, który bezpiecznie przechodzi na drugą stronę
jezdni…
…gdzie czeka na niego trofeum w postaci lokalnego piwa w
cenie złoty pińdziesiąt za butelkę…
Kiedy udało nam się w końcu przejść przez ulicę,
postanowiliśmy troszkę pozwiedzać. Udaliśmy się do Pałacu Reunifikacji (czy też
Zjednoczenia), przemianowanego z Pałacu Niepodległości. Niepodległość była od
Francuzów, Zjednoczenie (północy z południem) po wojnie z Amerykanami. Pałac Niepodległości
był budynkiem w stylu kolonialnym, jednak podczas bombardowania Sajgonu nieco
ucierpiał, więc władze lokalne postanowiły skorzystać z okazji, zburzyć stary
budynek i zafundować szczęśliwym Wietnamczykom trochę klasycznej architektury
socrealistycznej.
W środku Pałac wygląda tak, jak można byłoby się spodziewać
po Pałacu zbudowanym w latach siedemdziesiątych. Dużo tu meblościanek,
czerwieni i Ho Chi Minha…
Ogólnie rzecz ujmując Wietnamczycy gustują w architekturze znanej nam, lecz niezbyt powalającej na kolana...
...są jednak sygnały, że idzie ku zachodnim standardom. Pytanie czy to dobrze?
Nieco rozczarowani największą atrakcją Sajgonu (wg. Lonely
Planet), kolejny dzień postanowiliśmy spędzić poza miastem. B. z Dżaworem udali
się w odwiedziny do tuneli zbudowanych przez armię Vietcongu, o czym pisaliśmy
wcześniej, M. z dziewczynami natomiast na łono przyrody, podziwiać wspaniałą
deltę Mekongu.
Wrażenia podobne niestety jak po zjedzeniu duriana...
Po popołudniowej reunifikacji udaliśmy się na najbardziej
adekwatny posiłek…
…czyli oczywiście sajgonki! Kuchnia wietnamska w naszym
prywatnym zestawieniu ulubionych kuchni Azji Południowo-Wschodniej plasuje się
tuż poza podium. Biorąc pod uwagę, iż odwiedziliśmy pięć krajów, w tym
sklasyfikowaną na dziewięćdziesiątym dziewiątym miejscu Birmę, nie jest to
jednak znaczące osiągnięcie. Czy po odwiedzinach w Hoi An – stolicy
wietnamskiej kuchni – nasze wrażenia nieco się poprawią, przekonacie się już w kolejnym wpisie...
Po ostatnim posiłku w Sajgonie, nocnym autobusem udaliśmy
się do wietnamskiej stolicy plażowania - Nha Trang, gdzie postanowiliśmy
zabawić się jak na milionerów przystało! Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że do tej
pory w Wietnamie przehulaliśmy już kilka milionów Dongów!
Wynajęliśmy sobie apartament, za który lekką ręką
wyłożyliśmy dwieście tysięcy za noc, zjedliśmy śniadanie za sto dwadzieścia
tysięcy i udaliśmy się na plażę. Plaża w Nha Trang bardzo atrakcyjna…
…z wyłączeniem tłumu Rosjan o tępych spojrzeniach i grubych
brzuchach. Poza tym palmy, słomiane daszki, jak w turystycznych folderach…
…oraz wielkie fale...
…tak że musieliśmy szybko uciekać, jak Pamela z Dejwidem...
Uciekliśmy do Hoi An, kulinarnej stolicy Wietnamu. Potem udamy
się do kulturowej stolicy – Hue, a kolejnym przystankiem będzie Hanoi – stolica
właściwa… Hmm…
0 komentarzy:
Prześlij komentarz