Nasz
szalony pierwszy tydzień w Kostaryce zakończyliśmy w sąsiedztwie parku
narodowego Tortugero – odciętego od świata, gdzie można dostać się jedynie
łodzią lub samolotem.
Dzięki tej niedostępności dla tłumów, w Tortuguero łatwiej
spotkać zwierza niż turystę. My już oczekując na łódkę, która miała nas do
parku przetransportować, spotkaliśmy dziwacznego stwora…
…po
drodze taki okaz sprawdzał czy czasem nie wypadniemy z łódki…
…a
po przyjeździe i zameldowaniu się w bungalowie, na sąsiednim krzaku odkryliśmy
przybyszów z kosmosu…
Najważniejszym
punktem programu było jednak polowanie na żółwia. Wybraliśmy się na nie już po
zachodzie słońca. I to nie dlatego, że w nocy żółwie są lepiej widoczne, a
dlatego, że na sąsiedniej plaży, która za dnia wygląda jak zwykła plaża…
…w
nocy żółwie się rozmnażają!
Nasze
poszukiwanie zaczęliśmy o 20, kiedy z przewodnikiem - Leonardo - wyszliśmy na plażę. Dla przypomnienia, Leonardo to ten w środku u góry w niebieskiej masce ;-)
- OK., to teraz idziemy gęsiego po plaży,
uważajcie żeby się nie potknąć. - oznajmił Leonardo w całkowitej ciemności.
Na plaży nie można bowiem używać światła, gdyż żółwie wolą rozmnażać się przy
zgaszonym. Nasz przewodnik bardzo surowy, Szkotka, która przyniosła aparat
została mocno skarcona słownie.
- Dobrze, to idziemy dalej. – zaordynował Leonardo,
po tym jak Szkotka z aparatem pokajała się, a on zdecydował się jej przebaczyć.
A więc idziemy. Piach zapada się pod stopami, więc idzie się ciężko. Ale w
nagrodę efekt specjalny – fluorescencyjne glony strzelają światełkami spod stóp
zostawiając za nami smugę światła. Nad głowami droga mleczna, a na horyzoncie
burza. Okoliczności przyrody bardzo dramatyczne, więc podziwiamy, zachodząc w
głowę jak w tych ciemnościach można dostrzec cokolwiek, a już w szczególności żółwia.
Nagle
Leonardo zatrzymuje się i zapala latarkę z czerwonym światłem. Na plaży widać
ślady! Leonadro idzie sprawdzić, czy ślady prowadzą do gniazda, ale okazuje
się, że to fałszywy alarm.
- Żółwie czasem wychodzą na plażę ale uznają,
że miejsce nie jest dobre i wracają do morza – wyjaśnia przewodnik.
Przeklinamy w duchu żółwią wybredność - Inne
grupy też mają latarkę i jak zobaczą żółwia, to dadzą nam sygnał, trzy błyski
światła. I wtedy będziemy musieli biec w ich stronę. - instruuje Leo. Cieszymy się, że w poszukiwaniu
żółwia nie jesteśmy osamotnieni, bo plaża ma jakieś 8 kilometrów szerokości. Idziemy
dalej. Idziemy, idziemy, idziemy. Pół godziny, godzina, półtorej – nic – ani żółwia,
ani sygnałów od innych grup. Zaczynamy snuć teorie spiskowe. Może po prostu
naciągają turystów na żółwie, których nigdy nikt nie widział. Na podstawie śladów
opracowaliśmy już nawet portret pamięciowy domniemanego żółwia z Tortuguero…
…kiedy
nagle Leonardo odwraca się i krzyczy:
- Tam! Wydaje mi się, że odprowadzają żółwia
do morza! – krzyczy i rzuca się biegiem w stronę czerwonej smugi światła na
plaży. Cała nasza grupa biegnie za nim. Bieg w ciężkim obuwiu po piachu w
całkowitych ciemnościach, to jest to! Po może 150 metrach dobiegamy do drugiej
grupy i… jest! Faktycznie jest żółw! No dobra, może pół żółwia, bo łeb już w
wodzie zamoczony, ale ewidentnie jest to żółw! Chwilę po nas na miejsce
obserwacji w żółwim tempie doczłapuje Szkotka zamykająca naszą grupę (aparat
ewidentnie jej ciąży…), a chwilę po jej przybyciu fala zabiera żółwia z
powrotem do morza. Wow! Sukces! No może sukces połowiczny, ale z faktu, że się
udało zobaczyć choć żółwi zad jesteśmy zad-owoleni ;-)
Idziemy
jeszcze kawałek i dochodzimy do wyjścia z plaży. Przez krzaki dostajemy się na
płytę lotniska i rozpoczynamy marsz w drugą stronę. Po kilkuset metrach nagle
dzwoni telefon Leonardo. Nasz przewodnik odbiera, zaczyna nerwowo kręcić się
wokół własnej osi…
- Mamy żółwia! – krzyczy nagle – Biegiem! – ordynuje i zaczyna trucht po
pasie startowym. Po chwili Szkota odmawia współpracy (grrrr!) i musimy trucht
zmienić w szybki krok. Leo wyjaśnia, że dostał cynk od kolegi, że ok. kilometra
od nas znaleźli żółwia, który najprawdopodobniej będzie się rozmnażał.
Żółwie,
które wykluły się na Tortugero, po 20-25 latach życia powracają do miejsca
gdzie się urodziły, żerują w pobliskich wodach i od czasu do czasu wychodzą na
brzeg, żeby złożyć jaja w gniazdach. W sumie jeden żółw podczas kilkunastu
posiedzeń może złożyć nawet do tysiąca jaj. Z tysiąca małych żółwików przetrwa
jedynie kilka, reszta zginie – czy to jeszcze pod postacią jajka, czy tuż po
wykluciu – z rąk (a właściwie z kłów) licznych drapieżników.
Po
kilku minutach wracamy na plażę, po kilku kolejnych dochodzimy do miejsca,
gdzie druga grupa poszukiwaczy siedzi już na piasku. Siadamy z nimi i czekamy.
Żółwica właśnie szykuje gniazdo – musi oczyścić plac o średnicy ok. 3 metrów
(dorosła żółwica żółwia zielonego, a taką właśnie mieliśmy zobaczyć, osiąga
rozmiary do 1,5 metra długości)
następnie tylną płetwą wykopać rowek o głębokości ok. pół metra, do
którego złoży jaja.
Po ok.
20 minutach przewodnicy ustawiają nas gęsiego i prowadzą w stronę krzaków. W
świetle czerwonej latarki widzimy żółwia w gnieździe – wrażenie ogromne jak sam
żółw. Przewodnik każe nam podejść bliżej, więc na kolanach podchodzimy pod
samego żółwia i z odległości pół metra oglądamy jak samica składa jaja wielkości
piłeczek ping-pongowych – jedno, drugie, trzecie. Jest jak karabin maszynowy! :-)
Kiedy już odnajdujemy języki w gębach, które odebrał nam na ten widok (spodziewaliśmy
się zobaczyć żółwia z dystansu, a nie praktycznie wchodzić mu do gniazda!) jest
już 23:30. Po trzech i pół godzinach biegania po ciemku doświadczyliśmy cudu
żółwich narodzin :-)
Następnego
dnia wstaje się ciężko. Pobudka o godzinie 5.00, bo o 6.00 zaczynamy zwiedzanie
parku narodowego, tym razem na łódce. Okazuje się, że język angielski nie jest
specjalnością pani przewodnik, podobnie jak wiosłowanie, chwytamy więc za
wiosła żeby nadać sprawie nieco bardziej wartkiego nurtu. O 10 czeka nas bowiem kolejny transfer, tym
razem szczęśliwie już w miejsce, gdzie nie będziemy musieli zrywać się skoro
świt.
Zanim
jednak łódka zabrała nas do Moin, skąd busem dojechaliśmy do Puerto Viejo de
Talamanca, udało nam się w parku narodowym Tortugero…
…zobaczyć
całe mnóstwo ptactwa…
…w tym tukana! Co prawda z dużej odległości, więc zdjęcie nieco rozmyte, ale udało nam się ustrzelić tukana siedzącego…
…oraz startującego…
…a także skompletować
małpi kwartet! W Manuel Antonio ustrzeliliśmy małpiego hattricka, fotografując
małpy wiewiórcze, białogłowe i wyjce. Teraz udało się wypatrzyć małpę pajęczą
(czepiaka)…
Tym
samym zobaczyliśmy wszystkie najbardziej charakterystyczne dla Kostaryki
zwierzęta i mogliśmy w końcu udać się na zasłużony odpoczynek :-)