wtorek, 5 czerwca 2012

Perła Południa


Trinidad 27-28.05.2012

„Cienfuegos es la ciudad que mas me gusta a mi!” (Cienfuegos to miasto, które najbardziej mi się podoba) mawiał Benny More. Najwidoczniej nie jeździł zbyt dużo na wschód, a szkoda, bo wystarczyło przejechać 80 kilometrów, żeby trafić do Trinidadu. Trinidad zwany jest na Kubie Perłą Południa i nie bez przyczyny. Miasteczko jest niewielkie, ale uroku starczyłoby mu na obdzielenie kilku większych miast.





Choć Kubańczycy zupełnie nie mają wyczucia do tworzenia muzeów, to zdecydowaliśmy się na wizytę w jednym z nich…

…jednak głównie ze względu na wieżę widokową, która znajduje się w budynku muzeum. Z ptasiej perspektywy…




Trinidad wygląda nawet bardziej urokliwie niż z oślej…

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie skorzystali z okazji do odwiedzenia pobliskiej plaży. Choć wymieniana jest w trójce najlepszych plaż na Kubie, Playa Ancon nie zrobiła na nas jednak ogromnego wrażenia. Chyba jednak spora w tym zasługa pogody, która przed naszym przyjazdem była fatalna – cztery dni nieprzerwanej ulewy, która ustąpiła dopiero na dzień przed naszym przyjazdem, spowodowały podtopienia w mieście i istną sieczkę wśród wodorostów, które masowo wypłynęły na brzeg, przykrywając piasek i mącąc wodę.


Zdecydowanie bardziej malownicze okazały się widoki towarzyszące nam w drodze powrotnej z plaży…

…a także nasza Casa Particular z bogato zdobionym łożem…

…i przestronnym gankiem…


…na którym nasza gospodyni podawała nam śniadania i kolacje. Znowu poszliśmy w homara i znowu nie żałowaliśmy :-)

Podobnie jak Cienfuegos, również Trinidad (i pewnie co drugie miasto na Kubie) znany jest ze sceny muzycznej. W sobotni wieczór odwiedziliśmy lokalną Casa de la Musica, położoną na schodach obok kościoła, gdzie tłum turystów i tłumek lokalnych miłośników muzyki przysłuchiwał się dźwiękom salsy i rumby. Zagrały dwa zespoły. Pierwszy – salsowy – złożony był z lokalnych dziadków grających na różnych nieznanych nam instrumentach, a niektóre z nich przypominały bardziej artykuły gospodarstwa domowego niż typowe wyposażenie grupy muzycznej. Lokalesi tańczyli, turyści się kompromitowali… Drugi zespół grał rumbę przy użyciu samych bębnów i zaprezentował trzy pary taneczne, które zajmując cały parkiet, nie dały turystom możliwości odebrania sobie resztek godności. Przy rytmach rumby poczuliśmy się trochę jakby nas teleportowano na afrykańskie stepy. Przy barze po drugiej stronie schodów silna grupa panów ignorowała popisy artystów i oglądała baseball w TV.  Oczywiście zdjęć nie mamy, bo jesteśmy gapy…
Z Trinidadu wyjechaliśmy jeszcze dalej na wschód – do Camaguey – tym razem korzystając niechętnie z transportu państwowego. Niestety podróż zabytkową taksówką na odległość większą niż 100 km grozi co najmniej wstrząsem mózgu, dlatego zdecydowaliśmy się na autobus…

Prześlij komentarz