Trinidad 27-28.05.2012
„Cienfuegos
es la ciudad que mas me gusta a mi!” (Cienfuegos
to miasto, które najbardziej mi się podoba) mawiał Benny More.
Najwidoczniej nie jeździł zbyt dużo na wschód, a szkoda, bo wystarczyło
przejechać 80 kilometrów, żeby trafić do Trinidadu. Trinidad zwany jest na
Kubie Perłą Południa i nie bez przyczyny. Miasteczko jest niewielkie, ale uroku
starczyłoby mu na obdzielenie kilku większych miast.
Choć
Kubańczycy zupełnie nie mają wyczucia do tworzenia muzeów, to zdecydowaliśmy
się na wizytę w jednym z nich…
…jednak
głównie ze względu na wieżę widokową, która znajduje się w budynku muzeum. Z ptasiej
perspektywy…
Trinidad
wygląda nawet bardziej urokliwie niż z oślej…
Nie
bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie skorzystali z okazji do odwiedzenia pobliskiej
plaży. Choć wymieniana jest w trójce najlepszych plaż na Kubie, Playa Ancon nie
zrobiła na nas jednak ogromnego wrażenia. Chyba jednak spora w tym zasługa
pogody, która przed naszym przyjazdem była fatalna – cztery dni nieprzerwanej
ulewy, która ustąpiła dopiero na dzień przed naszym przyjazdem, spowodowały
podtopienia w mieście i istną sieczkę wśród wodorostów, które masowo wypłynęły
na brzeg, przykrywając piasek i mącąc wodę.
Zdecydowanie
bardziej malownicze okazały się widoki towarzyszące nam w drodze powrotnej z
plaży…
…a
także nasza Casa Particular z bogato zdobionym łożem…
…i
przestronnym gankiem…
…na
którym nasza gospodyni podawała nam śniadania i kolacje. Znowu poszliśmy w homara
i znowu nie żałowaliśmy :-)
Podobnie
jak Cienfuegos, również Trinidad (i pewnie co drugie miasto na Kubie) znany
jest ze sceny muzycznej. W sobotni wieczór odwiedziliśmy lokalną Casa de la
Musica, położoną na schodach obok kościoła, gdzie tłum turystów i tłumek
lokalnych miłośników muzyki przysłuchiwał się dźwiękom salsy i rumby. Zagrały
dwa zespoły. Pierwszy – salsowy – złożony był z lokalnych dziadków grających na
różnych nieznanych nam instrumentach, a niektóre z nich przypominały bardziej
artykuły gospodarstwa domowego niż typowe wyposażenie grupy muzycznej. Lokalesi
tańczyli, turyści się kompromitowali… Drugi zespół grał rumbę przy użyciu
samych bębnów i zaprezentował trzy pary taneczne, które zajmując cały parkiet,
nie dały turystom możliwości odebrania sobie resztek godności. Przy rytmach
rumby poczuliśmy się trochę jakby nas teleportowano na afrykańskie stepy. Przy
barze po drugiej stronie schodów silna grupa panów ignorowała popisy artystów i
oglądała baseball w TV. Oczywiście zdjęć
nie mamy, bo jesteśmy gapy…
Z
Trinidadu wyjechaliśmy jeszcze dalej na wschód – do Camaguey – tym razem
korzystając niechętnie z transportu państwowego. Niestety podróż zabytkową
taksówką na odległość większą niż 100 km grozi co najmniej wstrząsem mózgu,
dlatego zdecydowaliśmy się na autobus…