Camaguey i Sancti Spiritus 29-30.05.2012
Get
lost! (ang. Dosłownie: zgub się! Potocznie: spadaj!) krzyknął do nas
Lonely Planet opisując Camaguey i jego labiryntowe uliczki. I faktycznie
zgubiliśmy się trzykrotnie, mimo że mieliśmy ze sobą mapę. Spora w tym zasługa
topografii trzeciego największego miasta na Kubie, ale jeszcze większa – braku
tabliczek z nazwami ulicy na co drugim skrzyżowaniu.
Legenda
głosi, że układ ulic miał na celu pomóc mieszkańcom w odpieraniu ataków
piratów, którzy często nawiedzali Camaguey. Najbardziej znanym z nich był Henry
Morgan, znany światu bardziej jako Kapitan Morgan – postać zdobiąca etykietę
rumu o tej samej nazwie. (W głowie B.
odbywa się właśnie batalia między Havana Club a Captain Morgan o miano
ulubionego rumu… Mmmm…)
W
Camaguey zameldowaliśmy się u pana o imieniu Puchy…
…i poszliśmy
się zgubić. Camaguey ma kilka placów i tyleż samo kościołów przy nich
stojących….
…rewelacyjnie
rewolucyjną pocztę…
…mniej
rewelacyjne socrealistyczne straszydła…
…domy
z wielkimi tarasami a w zasadzie brukowanymi dachami…
…a
także stadion baseballowy za kościołem.
Widok
to bardzo na czasie, bo jak się dowiedzieliśmy od Ricardo – naszego taksówkarza
– trwa właśnie finał play-offów lokalnej ligi baseballowej, a baseball to na
Kubie sport numer jeden, w który grają tu wszyscy od małego.
Małe
nieporozumienie dało nam nadzieję, że to właśnie miejscowa drużyna gra w finale
play-offów i będziemy mieli okazję obejrzeć czwarty mecz finałów na żywo na
stadionie, ale niestety okazało się, że w finale grają jednak Ciego de Avila
Tigers. Nadzieja ponownie zagościła w naszych sercach, kiedy okazało się, że
ich przeciwnikiem jest drużyna Industriales z Hawany (znani jako the Blues),
gdzie mieliśmy być w czwartek, jednak ku wielkiej rozpaczy M. ;-) okazało się,
że po trzech meczach finału jest 3-0 (gra się do 4 wygranych) i raczej seria
nie dotrwa do naszego powrotu do stolicy…
Oprócz
stadionu, Camaguey ma też serwujący całkiem smaczne, choć nieco przesolone
kotlety Paladar…
…całkiem
przyzwoitą kawiarnię z zupełnie nieprzyzwoitymi toaletami oraz kiepskie
połączenia autobusowe z Hawaną. W labiryncie uliczek odnaleźliśmy się w sam raz
aby zdążyć przed wieczorną ulewą i podjąć decyzję, że zamiast zostać planowane
dwa dni, spadamy stąd już nazajutrz ;-)
Z
Camaguey uciekliśmy w stronę Hawany, ale po drodze zahaczyliśmy jeszcze o
Sancti Spiritus. Do Sancti rzadko kiedy zaglądają turyści, bo tuż obok jest
Trinidad (byliśmy) i Santa Clara, gdzie jest mauzoleum Che Guevary
(zbojkotowaliśmy, bo raz że rewolucja, a dwa że miasto ponoć słabe).
Powłóczyliśmy się trochę krętymi uliczkami…
…w
dwie godziny zobaczyliśmy wszystko co było do zobaczenia i udaliśmy się na sytą
kolację, do naszej nowej Casa Particular, która w kategorii różowości wygrała
nawet z Casą Rosą w Vinales a w kategorii ilości figurek i laleczek jest
absolutnie bezkonkurencyjna ;-)
I to
był już ostatni, przed finiszem w Hawanie, punkt naszej mini vuelta de Cuba…