wtorek, 5 czerwca 2012

W labiryncie


Camaguey i Sancti Spiritus 29-30.05.2012

Get lost! (ang. Dosłownie: zgub się! Potocznie: spadaj!) krzyknął do nas Lonely Planet opisując Camaguey i jego labiryntowe uliczki. I faktycznie zgubiliśmy się trzykrotnie, mimo że mieliśmy ze sobą mapę. Spora w tym zasługa topografii trzeciego największego miasta na Kubie, ale jeszcze większa – braku tabliczek z nazwami ulicy na co drugim skrzyżowaniu.

Legenda głosi, że układ ulic miał na celu pomóc mieszkańcom w odpieraniu ataków piratów, którzy często nawiedzali Camaguey. Najbardziej znanym z nich był Henry Morgan, znany światu bardziej jako Kapitan Morgan – postać zdobiąca etykietę rumu o tej samej nazwie. (W głowie B. odbywa się właśnie batalia między Havana Club a Captain Morgan o miano ulubionego rumu… Mmmm…)
W Camaguey zameldowaliśmy się u pana o imieniu Puchy…

…i poszliśmy się zgubić. Camaguey ma kilka placów i tyleż samo kościołów przy nich stojących….






…rewelacyjnie rewolucyjną pocztę…

…mniej rewelacyjne socrealistyczne straszydła…

…domy z wielkimi tarasami a w zasadzie brukowanymi dachami…

…a także stadion baseballowy za kościołem.

Widok to bardzo na czasie, bo jak się dowiedzieliśmy od Ricardo – naszego taksówkarza – trwa właśnie finał play-offów lokalnej ligi baseballowej, a baseball to na Kubie sport numer jeden, w który grają tu wszyscy od małego.

Małe nieporozumienie dało nam nadzieję, że to właśnie miejscowa drużyna gra w finale play-offów i będziemy mieli okazję obejrzeć czwarty mecz finałów na żywo na stadionie, ale niestety okazało się, że w finale grają jednak Ciego de Avila Tigers. Nadzieja ponownie zagościła w naszych sercach, kiedy okazało się, że ich przeciwnikiem jest drużyna Industriales z Hawany (znani jako the Blues), gdzie mieliśmy być w czwartek, jednak ku wielkiej rozpaczy M. ;-) okazało się, że po trzech meczach finału jest 3-0 (gra się do 4 wygranych) i raczej seria nie dotrwa do naszego powrotu do stolicy…  

Oprócz stadionu, Camaguey ma też serwujący całkiem smaczne, choć nieco przesolone kotlety Paladar…

…całkiem przyzwoitą kawiarnię z zupełnie nieprzyzwoitymi toaletami oraz kiepskie połączenia autobusowe z Hawaną. W labiryncie uliczek odnaleźliśmy się w sam raz aby zdążyć przed wieczorną ulewą i podjąć decyzję, że zamiast zostać planowane dwa dni, spadamy stąd już nazajutrz ;-)

Z Camaguey uciekliśmy w stronę Hawany, ale po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Sancti Spiritus. Do Sancti rzadko kiedy zaglądają turyści, bo tuż obok jest Trinidad (byliśmy) i Santa Clara, gdzie jest mauzoleum Che Guevary (zbojkotowaliśmy, bo raz że rewolucja, a dwa że miasto ponoć słabe). Powłóczyliśmy się trochę krętymi uliczkami…








…w dwie godziny zobaczyliśmy wszystko co było do zobaczenia i udaliśmy się na sytą kolację, do naszej nowej Casa Particular, która w kategorii różowości wygrała nawet z Casą Rosą w Vinales a w kategorii ilości figurek i laleczek jest absolutnie bezkonkurencyjna ;-)


I to był już ostatni, przed finiszem w Hawanie, punkt naszej mini vuelta de Cuba…

Prześlij komentarz