Vinales 21-24.05.2012
Wyjeżdżając
z Hawany wiedzieliśmy już, że Kuba jest zupełnie inna niż którekolwiek z miejsc
odwiedzonych przez nas w czasie podróży. I o ile Hawanę widzieliśmy wcześniej
na migawkach z filmu Buena Vista Social Club, to nie mieliśmy zielonego pojęcia
czego można spodziewać się o następnym przystanku naszej podróży. Wybraliśmy
się do Vinales, małego miasteczka położonego na zachód od Hawany, poza
„klasyczną” trasą wybieraną przez większość turystów odwiedzających Kubę.
Miasteczka opisywanego w przewodniku jako miejsce, gdzie produkuje się cygara i
uprawia kawę.
Nasz
hawański gospodarz skontaktował się zawczasu ze swoim znajomym z Vinales, który
miał odebrać nas ze stacji i ugościć u siebie w Casa Particular. Kiedy
dotarliśmy na miejsce, autobus został zaatakowany przez tłum właścicielek innych
Casa Particulares, przez co prawie nie mogliśmy wydostać się na zewnątrz. Jak
się okazało, nasz nowy gospodarz wbrew ustaleniom nie stawił się na stacji i
musieliśmy wybrać jedną z opcji intensywnie nam prezentowanych przez natarczywe
panie. Wybraliśmy ofertę najbardziej agresywnej marketingowo, mocno wąsatej
Anny i udaliśmy się z nią do bardzo różowej Villa Rosa, co okazało się być
strzałem w dziesiątkę.
W
Villa Rosa gospodynią była Senora Miriam, ciotka agresywnej Anny, która
sprawiła, że na trzy dni wróciliśmy do
domów naszych babć. Senora Miriam to bowiem najlepsza kucharka na półkuli
zachodniej.
Pierwszego
dnia zjedliśmy…
…jeśli
jesteście przed lunchem, to odłóżcie czytanie na później ;-)
…homara
(!) podanego z ryżem, frytkami, słodkimi ziemniakami, pomidorami, fasolką oraz
sosem fasolowym. Za królewską porcję, razem z deserem w postaci talerza owoców
zapłaciliśmy po 6 CUC. Za homara! Na śniadanie (po 3 CUC) jedliśmy kiełbaski,
jajka na półtwardo, serek topiony, świeże bułeczki z masłem oraz pyszną kawę i świeży,
gęsty sok z ananasa. Śniadanie było tak ogromne, że do kolacji nie musieliśmy
nic jeść, oprócz miski owoców, którą dostawaliśmy do śniadania i nie byliśmy w
stanie zjeść. I tak u Seniory Miriam jedliśmy przez trzy dni…
Nie
dla jedzenia jednak przyjechaliśmy w te strony, choć wyjeżdżając za jedzeniem
tęsknić będziemy najbardziej. Vinales to mała miejscowość, z kolorowymi domkami,
z których każdy ma ganek, na ganku fotele bujane, a na fotelach bujanych
dziadka lub babcię palących cygara.
Jest
też mały placyk, jest kościółek, małe kino z czterema seansami w tygodniu i
trzy asfaltowe ulice.
Tam
gdzie kończy się asfalt, zaczyna się wieś, z takimi samymi kolorowymi domkami
oraz biegającymi pomiędzy nimi świnkami, kurczakami i psami. Prawdziwe atrakcje
Vinales zaczynają się tam, gdzie kończą się domki, a zaczynają pola uprawne.
To
nie fotomontaż ;-) Aby najlepiej wczuć się w rolę farmerów zdecydowaliśmy się
na konną wyprawę po okolicy, a ponieważ konno jeździć nie potrafimy (M. nie
próbowała nigdy, B. był raz i w tym
wypadku to ogon merdał psem…), była to dodatkowa atrakcja sama w sobie. Koń
jaki jest każdy widzi…
…ale
nie każdy widzi jak wygląda dolina Vinales. A ta wygląda oszałamiająco!
Intensywnie czerwony kolor ziemi połączony z zielenią pól i łąk, na których pasą się liczne zwierzęta, otoczony pięknymi wzgórzami, sprawił że poczuliśmy się trochę jak w amerykańskim westernie.
Ponieważ
wieczorami w Vinales intensywnie pada (maj to przełom pory suchej i
deszczowej), teren nie należał do najłatwiejszych, bardzo trzęsło...
...a momentami konie wchodziły w
wodę po… podbrzusze ;-)
Mimo,
że ubłociliśmy sobie stopy i obiliśmy co nieco było znakomicie. Odwiedziliśmy
również farmera, który pokazał nam jak się robi cygara i poczęstował drinkiem
coco-loco (sok z kokosa w skorupie kokosowej z dodatkiem rumu i miodu).
Dowiedzieliśmy
się też od jednego z przewodników (skończył akademię sztuk pięknych, teraz
oprowadza turystów po okolicy, gdyż nie ma dla niego pracy), że młodzi
Kubańczycy nie mają co robić na Kubie i każdy kombinuje jak się stąd wyrwać.
Bywa jednak tak, że po żmudnym i kosztownym procesie załatwiania paszportu i
pozwoleń, ostatni urzędnik odmawia wydania pozwolenia na wyjazd, gdyż uważa, że
dana osoba może nie wrócić do kraju.
Dla
młodych najpewniejszym sposobem na wyjazd jest małżeństwo z obcokrajowcem.
Wielu decyduje się na nielegalną ucieczkę na Florydę (łodzią jest ok. 90 mil do
najbliższych amerykańskich wysepek), co jest jednak bardzo niebezpieczne, a
Kubańczycy złapani na wodzie, są odsyłani przez Amerykanów z powrotem na Kubę.
Tylko ci, którzy dotrą na ląd dostają azyl. Hej, Fidel! Jeśli Twoi ludzie chcą
uciekać z kraju ryzykując bycie pożartym przez rekiny, znaczy, że gdzieś, coś
jednak poszło nie tak, prawda?
Wspieramy
więc lokalne biznesy, które pozwalają ludziom na nieco lepsze życie. Kolejnego
dnia zamiast korzystać z autobusu turystycznego, wynajęliśmy (za tą samą cenę
co dwa bilety) prywatną taksówkę, która obwiozła nas po okolicznych atrakcjach.
Jak się okazało, Kubańscy artyści uznali, że piękne góry, które otaczają dolinę
Vinales, a z tarasu widokowego wyglądają tak..,
…trzeba
dodatkowo udekorować. Wymalowali więc szeroki na 60 i wysoki na 18 metrów mural
de la prehistoria, który wygląda tak:
Fidel
pobiera za podejście blisko po 3 CUC za osobę (tyle co za śniadanie o Senory
Miriam!), więc zdjęcie zrobiliśmy zza krzaka. A właściwie nie zza krzaka, tylko
przeszliśmy przez krzaki, bo ogrodzenia nie było. Niech żyje kontrrewolucja!
Naszym zdaniem góry bez grafitti wyglądają lepiej. My przyozdobiliśmy je naszą
taksówką :-)
Na
koniec odwiedziliśmy jeszcze ogród botaniczny, który właściciele dekorują
upiornymi laleczkami…
…i
już musieliśmy opuścić Vinales. Wyjeżdżaliśmy z wielkim żalem, gdyż najchętniej
polenilibyśmy się na ganku, popijając Cuba Libre, paląc cygaro i czekając na
wspaniałą kolację Senory Miriam…
0 komentarzy:
Prześlij komentarz