sobota, 2 czerwca 2012

Wild, Wild West...


Vinales 21-24.05.2012

Wyjeżdżając z Hawany wiedzieliśmy już, że Kuba jest zupełnie inna niż którekolwiek z miejsc odwiedzonych przez nas w czasie podróży. I o ile Hawanę widzieliśmy wcześniej na migawkach z filmu Buena Vista Social Club, to nie mieliśmy zielonego pojęcia czego można spodziewać się o następnym przystanku naszej podróży. Wybraliśmy się do Vinales, małego miasteczka położonego na zachód od Hawany, poza „klasyczną” trasą wybieraną przez większość turystów odwiedzających Kubę. Miasteczka opisywanego w przewodniku jako miejsce, gdzie produkuje się cygara i uprawia kawę.

Nasz hawański gospodarz skontaktował się zawczasu ze swoim znajomym z Vinales, który miał odebrać nas ze stacji i ugościć u siebie w Casa Particular. Kiedy dotarliśmy na miejsce, autobus został zaatakowany przez tłum właścicielek innych Casa Particulares, przez co prawie nie mogliśmy wydostać się na zewnątrz. Jak się okazało, nasz nowy gospodarz wbrew ustaleniom nie stawił się na stacji i musieliśmy wybrać jedną z opcji intensywnie nam prezentowanych przez natarczywe panie. Wybraliśmy ofertę najbardziej agresywnej marketingowo, mocno wąsatej Anny i udaliśmy się z nią do bardzo różowej Villa Rosa, co okazało się być strzałem w dziesiątkę.


W Villa Rosa gospodynią była Senora Miriam, ciotka agresywnej Anny, która sprawiła, że  na trzy dni wróciliśmy do domów naszych babć. Senora Miriam to bowiem najlepsza kucharka na półkuli zachodniej.

Pierwszego dnia zjedliśmy…

…jeśli jesteście przed lunchem, to odłóżcie czytanie na później ;-)
   
…homara (!) podanego z ryżem, frytkami, słodkimi ziemniakami, pomidorami, fasolką oraz sosem fasolowym. Za królewską porcję, razem z deserem w postaci talerza owoców zapłaciliśmy po 6 CUC. Za homara! Na śniadanie (po 3 CUC) jedliśmy kiełbaski, jajka na półtwardo, serek topiony, świeże bułeczki z masłem oraz pyszną kawę i świeży, gęsty sok z ananasa. Śniadanie było tak ogromne, że do kolacji nie musieliśmy nic jeść, oprócz miski owoców, którą dostawaliśmy do śniadania i nie byliśmy w stanie zjeść. I tak u Seniory Miriam jedliśmy przez trzy dni…

Nie dla jedzenia jednak przyjechaliśmy w te strony, choć wyjeżdżając za jedzeniem tęsknić będziemy najbardziej. Vinales to mała miejscowość, z kolorowymi domkami, z których każdy ma ganek, na ganku fotele bujane, a na fotelach bujanych dziadka lub babcię palących cygara.




Jest też mały placyk, jest kościółek, małe kino z czterema seansami w tygodniu i trzy asfaltowe ulice.




Tam gdzie kończy się asfalt, zaczyna się wieś, z takimi samymi kolorowymi domkami oraz biegającymi pomiędzy nimi świnkami, kurczakami i psami. Prawdziwe atrakcje Vinales zaczynają się tam, gdzie kończą się domki, a zaczynają pola uprawne.

To nie fotomontaż ;-) Aby najlepiej wczuć się w rolę farmerów zdecydowaliśmy się na konną wyprawę po okolicy, a ponieważ konno jeździć nie potrafimy (M. nie próbowała nigdy, B. był raz i  w tym wypadku to ogon merdał psem…), była to dodatkowa atrakcja sama w sobie. Koń jaki jest każdy widzi…

…ale nie każdy widzi jak wygląda dolina Vinales. A ta wygląda oszałamiająco!





Intensywnie czerwony kolor ziemi połączony z zielenią pól i łąk, na których pasą się liczne zwierzęta, otoczony pięknymi wzgórzami, sprawił że poczuliśmy się trochę jak w amerykańskim westernie.









Ponieważ wieczorami w Vinales intensywnie pada (maj to przełom pory suchej i deszczowej), teren nie należał do najłatwiejszych, bardzo trzęsło...

...a momentami konie wchodziły w wodę po… podbrzusze ;-)

Mimo, że ubłociliśmy sobie stopy i obiliśmy co nieco było znakomicie. Odwiedziliśmy również farmera, który pokazał nam jak się robi cygara i poczęstował drinkiem coco-loco (sok z kokosa w skorupie kokosowej z dodatkiem rumu i miodu).





Dowiedzieliśmy się też od jednego z przewodników (skończył akademię sztuk pięknych, teraz oprowadza turystów po okolicy, gdyż nie ma dla niego pracy), że młodzi Kubańczycy nie mają co robić na Kubie i każdy kombinuje jak się stąd wyrwać. Bywa jednak tak, że po żmudnym i kosztownym procesie załatwiania paszportu i pozwoleń, ostatni urzędnik odmawia wydania pozwolenia na wyjazd, gdyż uważa, że dana osoba może nie wrócić do kraju.

Dla młodych najpewniejszym sposobem na wyjazd jest małżeństwo z obcokrajowcem. Wielu decyduje się na nielegalną ucieczkę na Florydę (łodzią jest ok. 90 mil do najbliższych amerykańskich wysepek), co jest jednak bardzo niebezpieczne, a Kubańczycy złapani na wodzie, są odsyłani przez Amerykanów z powrotem na Kubę. Tylko ci, którzy dotrą na ląd dostają azyl. Hej, Fidel! Jeśli Twoi ludzie chcą uciekać z kraju ryzykując bycie pożartym przez rekiny, znaczy, że gdzieś, coś jednak poszło nie tak, prawda?

Wspieramy więc lokalne biznesy, które pozwalają ludziom na nieco lepsze życie. Kolejnego dnia zamiast korzystać z autobusu turystycznego, wynajęliśmy (za tą samą cenę co dwa bilety) prywatną taksówkę, która obwiozła nas po okolicznych atrakcjach. Jak się okazało, Kubańscy artyści uznali, że piękne góry, które otaczają dolinę Vinales, a z tarasu widokowego wyglądają tak..,


…trzeba dodatkowo udekorować. Wymalowali więc szeroki na 60 i wysoki na 18 metrów mural de la prehistoria, który wygląda tak:

Fidel pobiera za podejście blisko po 3 CUC za osobę (tyle co za śniadanie o Senory Miriam!), więc zdjęcie zrobiliśmy zza krzaka. A właściwie nie zza krzaka, tylko przeszliśmy przez krzaki, bo ogrodzenia nie było. Niech żyje kontrrewolucja! Naszym zdaniem góry bez grafitti wyglądają lepiej. My przyozdobiliśmy je naszą taksówką :-)

Na koniec odwiedziliśmy jeszcze ogród botaniczny, który właściciele dekorują upiornymi laleczkami…

…i już musieliśmy opuścić Vinales. Wyjeżdżaliśmy z wielkim żalem, gdyż najchętniej polenilibyśmy się na ganku, popijając Cuba Libre, paląc cygaro i czekając na wspaniałą kolację Senory Miriam…


0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Prześlij komentarz