Hawana 19-20.05.2012
Jeszcze w Polsce, kiedy ustalaliśmy plan podróży i
sprawdzaliśmy które zakątki świata możemy odwiedzić, Kuba znalazła się na
naszej liście priorytetów. Wiele sobie obiecywaliśmy po naszej wizycie u
Fidela, a jak pokazały dotychczasowe doświadczenia, kiedy nasze oczekiwania są
wysokie, najczęściej kończymy rozczarowani…
Do Hawany dotarliśmy w piątek 18 maja wieczorem, akurat aby
załapać się na zachód słońca nad legendarnym 8-kilometrowym bulwarem Malecón,
położonym wzdłuż linii oceanu atlantyckiego.
Zakwaterowanie znaleźliśmy w „Casa Particular” czyli po
prostu w prywatnym mieszkaniu u rodziny. Zamieszkaliśmy w domu kolonialnym z
1900 roku u lekarza Nicolasa, który biegle włada angielskim i wygląda jak
Ernest Hemingway…
Dom był wspaniały, piętra miał wysokie na cztery metry,
stare meble, wielkie okiennice oraz papugę :-) Oprócz Nicolasa i jego żony
mieszkał w nim także mama Nicolasa,
która ma na oko jakieś 90 lat, gosposia w bardzo funky okularach, która robi
bardzo dobre śniadania, a także jeszcze jeden turysta, którego jednak nie
poznaliśmy, bo żył w innej strefie czasowej niż my.
Zaraz po naszym przyjeździe Nicolas posadził nas w salonie
na bujanych fotelach i wyjaśnił nam jakie zagrożenia mogą na nas czekać za
rogiem. Okazało się, że największym niebezpieczeństwem na jakie jesteśmy
narażeni są sprzedawcy podrobionych cygar (robionych z liści bananowca) oraz
naciągacze na lekcje salsy nieopodal domu Fidela (Fidel nigdy nie miał domu w
centrum Hawany) lub festiwal salsy (w Hawanie odbywają się wszelkiego rodzaju
festiwale, oprócz festiwalu salsy). I faktycznie, cygarowi dilerzy występują w
ilościach hurtowych…
Zagadywali nas na każdym rogu biegłą angielszczyzną, ale na nasze
„no, gracias" nie odpowiadali agresją, tylko się uśmiechali i życzyli nam miłego
urlopu... Jak powiedział jeden z nich – w Hawanie nie musimy się niczego
obawiać, tu jest dwa miliony ludzi, z czego milion to policjanci…
Miejscowa ludność oprócz uprzejmości, zaskoczyła nas również
swoją różnorodnością. Kubańczycy występują bowiem w pełnej palecie barw i
kształtów, od blondynów o niebieskich oczach, przez korpulentnych Latynosów
przypominających Meksykanów, do wysokich, muskularnych całkowicie czarnych
młodzian, którzy wyglądają jakby mieli w sierpniu jechać na Olimpiadę i
reprezentować swój kraj w sprintach.
Kubanki również bardzo różnorodne i zdecydowanie bardziej wyględne
niż Meksykanki – wysokie i szczupłe, z wyjątkami oczywiście ;-)
Po tym jak nacieszyliśmy oczy widokiem Kubańczyków, przyszła
pora na spacer po stolicy. I to spacer nie byle jaki, bo dziewięciogodzinny! M.
urzeczona malowniczymi uliczkami Hawany łapała się co chwilę na tym, że
uśmiecha się sama do siebie, dokładnie tak jak tuż przed podjęciem Wielkiej
Decyzji.
Capitol |
Budynek Bacardi |
Pl. Św. Franciszka |
Havana Vieja |
Havana Vieja |
Mrówczy budynek |
Po kilku godzinach spaceru przyszła pora aby zmierzyć się z
tym, co zmieniło piękną Birmę w piekło, czyli kuchnią kraju rządzonego przez
reżim... Obawialiśmy się najgorszego, a tym czasem na obiad zjedliśmy… uwaga,
uwaga…
Tak jest! Schabowego!:-) Jedliśmy w tzw. paladerii, czyli domu prywatnym
przerobionym na restaurację. Ostatnie lata przyniosły nieznaczną odwilż na
Kubie i władze pozwalają obywatelom na prowadzenie prywatnych biznesów polegających
na wynajmie pokoi (casa particular) oraz prowadzeniu restauracji (paladar).
Przeżuwając nasze escallopes de cerdo empenadas (czyli
schaboszczaki) analizowaliśmy lokalny systemem walutowy. Turyści płacą na Kubie
w walucie wymienialnej – Peso Convertible (1 CUC = ok. 1 USD). Pieniądze można
wymienić w oficjalnym punkcie wymiany, na szczęście nikt nie liczy zmarszczek
na czołach amerykańskich prezydentów jak to robią w Birmie i można wymienić
wszystkie banknoty. Warto zamiast dolarów przywieźć EURO, bo na wymianę dolarów
nałożony jest dodatkowy podatek 10%. To kubańska odpowiedź na amerykańskie embargo
… jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie…
Miejscowi płacą w zwykłych pesos (1 CUC = 25 pesos), którego
posiadanie przez turystów zagranicznych
jest teoretycznie zabronione. Różnice w cenach rzucają się w oczy, np. pizza w
lokalu dla miejscowych kosztuje ok. 15 pesos (czyli 0,6 CUC), a w knajpie dla
gości zagranicznych ok. 3-4 CUC. My za dwa schabowe z ryżem i surówką
płaciliśmy 10 CUC, czyli tyle, ile wynosi przeciętna miesięczna pensja kelnera…
Dwie waluty oznaczają również dwa różne światy. Peso
wymienialne obowiązuje w turystycznej dzielnicy Havana Vieja, gdzie wśród
odnowionych budynków zagraniczni turyści wznoszą toasty drinkami Cuba libre za 3
CUC i palą oryginalne cygara po minimum 7 CUC za sztukę. Gdzie po centralnym
placu przechadza się sobowtór Fidela Castro, a w bramach kolorowych kamieniczek
siedzą znane z pocztówek panie z cygarami i pozują do zdjęć.
Za zdjęcie
oczywiście turyści płacą „twardą” walutą.
W Centro Havana, gdzie powszechniejszą walutą jest lokalne
peso, w bramach sypiących się budynków, siedzą prawdziwi ludzie, którzy wypatrują
okazji na sprzedanie komuś podrabianego cygara za kilka wymienialnych peso. Rum
Havana Club również leje się szerokim strumieniem, ale za trzy CUC można tu
kupić całą butelkę. W sklepach oprócz rumu wiele kupić nie można.
Obie dzielnice łączy motoryzacja – kilkudziesięcioletnie
amerykańskie samochody są popularne wśród miejscowych taksówkarzy wożących
turystów, ale poruszają się nimi również zwykli ludzie. W zasadzie trudno
zrobić zdjęcie, w które nie wpasuje się jakiś oldschoolowy Cadillac czy Chevrolet,
a Hawana zdaje się być jednym wielkim muzeum motoryzacji.
Ostatnim elementem naszej kubańskiej układanki była muzyka.
Nie jesteśmy wielkimi melomanami, ale płytę Buena Vista Social Club przesłuchaliśmy wiele razy. Widzieliśmy też film, który
pokazywał, że płyta BVSC to tak naprawdę nagranie ulicznych muzyków, których na
Kubie spotkać można w każdym klubie muzycznym. Kiedy przemierzone kilometry
zaczęły dawać się nam we znaki, usiedliśmy w jednej z turystycznych knajpek, w
której jeden z zespołów właśnie szykował się do „grania do kotleta”,
zamówiliśmy piwo przygotowani na pierwsze kubańskie rozczarowanie i…
…Bum! Wokalista, który w przerwach między utworami chodził
po knajpie i zbierał napiwki do kapelusza, miał głos jak dzwon! Śpiewał
piosenki znane i nie znane, a my mieliśmy gęsią skórkę.
Towarzyszyli mu dwaj gitarzyści
(jedna gitara to nie była gitara tylko takie inne coś, ale jak mówimy – nie
znamy się), kontrabasista i perkusista. I grali jak Buena Vista Social Club :-)
Tak się rozochociliśmy tą kubańską muzą, że zamiast
grzecznie iść spać o 23 (po 13 godzinach zwiedzania), to wybraliśmy się na
imprezę do Casa de la Musica!
Żałujemy, że nie mieliśmy aparatu ze sobą, żeby
Wam to wszystko pokazać, więc musicie zadowolić się przydługim opisem…
Zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale po ogromnej
kolejce przed wejściem (w większości lokalni imprezowicze, kilka sztuk turysty)
zgadywaliśmy, że może być dobrze. Okazało się, że Casa de la Musica to klub
nocny z trzema barami, stolikami, parkietem oraz ogromną sceną, na której
muzyka grana jest na żywo.
Już samo stanie w kolejce było nie lada doświadczeniem – w
końcu stało się jasne, dlaczego młode mieszkanki Hawany od rana paradowały po
ulicach z wałkami na włosach. Makijażu i fryzur mogłaby pozazdrościć im
niejedna Polka w sylwestrową noc. Ciuchów i butów mogłyby za to pozazdrościć
kobiety uprawiające najstarszy zawód świata… Na wypadek gdyby ponętne bujanie
biodrami i kocie ruchy nie wystarczyły by przykuć uwagę, panie odpowiednio
uwidaczniały swoje kształty. Królowały zatem obcisłe gorsety, bluzki do pępka,
10-centymetrowe lub wyższe szpilki, przydługie bluzki lub przykrótkie sukienki
(zwał jak zwał). Wszystko to okraszone brokatowym makijażem i obowiązkową złotą
biżuterią.
A przy wejściu panowie ustawieni dookoła bramek przyglądali się
tym pokazom, wypatrując swoich przyszłych partnerek do tańca, prezentując
opięte torsy w obcisłych koszulach, funky obuwie z przydługimi noskami i złote
łańcuchy na szyi. Do tego biały kapelusik i okulary przeciwsłoneczne w złotych
oprawkach i żadna kocica się nie oprze! Razem wyglądali mniej więcej tak:
Na początku imprezy klubowe cheerleaderki zatańczyły do
„Lady Marmelade”, potem na scenę wyszedł konferansjer i głosem anioła odśpiewał
dwie ballady, po których publiczność oszalała. Następnie na scenie pojawił się kubański
Back Street Boys w okrojonym składzie i było trochę żenująco, ale na szczęście
zagrali tylko dwa czy trzy kawałki.
Gwiazdą wieczoru był Manolo Simonet wspierany przez zespół
złożony z dwóch supportujących wokalistów, dwóch perkusistów (perkusja zwykła i
bębny), czterech trębaczy, kontrabasisty, skrzypka, dwóch gitarzystów (znowu ta
jedna gitara co nie jest gitarą), pianisty oraz flecisty. Dodatkowo gwiazda
zagraniczna - gitarzysta Dominic Miller, który na co dzień gra ze Stingiem. W
sumie szesnaście osób na scenie i totalny odlot :-)
Co prawda nie mieliśmy aparatu, ale ktoś miał go wcześniej - wrzucamy filmik, który pokazuje mniej więcej jak tam jest. Nawet artysta ten sam :-)
Wszyscy lokalsi dawali czadu na parkiecie, my też się trochę
poruszaliśmy, ale daleko naszym wygibasom do tych kocich ruchów, które
prezentowali miejscowi ;-) Wróciliśmy do naszego kolonialnego domostwa o 3 nad
ranem, po 17 godzinach chłonięcia Hawany, w znakomitych humorach i choć zostało
nam jeszcze 13 dni na Kubie, wiedzieliśmy już, że dobrze zrobiliśmy
umieszczając Kubę na trasie naszej podróży.