sobota, 2 czerwca 2012

Havana Club


Hawana 19-20.05.2012

Jeszcze w Polsce, kiedy ustalaliśmy plan podróży i sprawdzaliśmy które zakątki świata możemy odwiedzić, Kuba znalazła się na naszej liście priorytetów. Wiele sobie obiecywaliśmy po naszej wizycie u Fidela, a jak pokazały dotychczasowe doświadczenia, kiedy nasze oczekiwania są wysokie, najczęściej kończymy rozczarowani…

Do Hawany dotarliśmy w piątek 18 maja wieczorem, akurat aby załapać się na zachód słońca nad legendarnym 8-kilometrowym bulwarem Malecón, położonym wzdłuż linii oceanu atlantyckiego.

Zakwaterowanie znaleźliśmy w „Casa Particular” czyli po prostu w prywatnym mieszkaniu u rodziny. Zamieszkaliśmy w domu kolonialnym z 1900 roku u lekarza Nicolasa, który biegle włada angielskim i wygląda jak Ernest Hemingway…

Dom był wspaniały, piętra miał wysokie na cztery metry, stare meble, wielkie okiennice oraz papugę :-) Oprócz Nicolasa i jego żony mieszkał  w nim także mama Nicolasa, która ma na oko jakieś 90 lat, gosposia w bardzo funky okularach, która robi bardzo dobre śniadania, a także jeszcze jeden turysta, którego jednak nie poznaliśmy, bo żył w innej strefie czasowej niż my.

Zaraz po naszym przyjeździe Nicolas posadził nas w salonie na bujanych fotelach i wyjaśnił nam jakie zagrożenia mogą na nas czekać za rogiem. Okazało się, że największym niebezpieczeństwem na jakie jesteśmy narażeni są sprzedawcy podrobionych cygar (robionych z liści bananowca) oraz naciągacze na lekcje salsy nieopodal domu Fidela (Fidel nigdy nie miał domu w centrum Hawany) lub festiwal salsy (w Hawanie odbywają się wszelkiego rodzaju festiwale, oprócz festiwalu salsy). I faktycznie, cygarowi dilerzy występują w ilościach hurtowych…

Zagadywali nas na każdym rogu biegłą angielszczyzną, ale na nasze „no, gracias" nie odpowiadali agresją, tylko się uśmiechali i życzyli nam miłego urlopu... Jak powiedział jeden z nich – w Hawanie nie musimy się niczego obawiać, tu jest dwa miliony ludzi, z czego milion to policjanci…

Miejscowa ludność oprócz uprzejmości, zaskoczyła nas również swoją różnorodnością. Kubańczycy występują bowiem w pełnej palecie barw i kształtów, od blondynów o niebieskich oczach, przez korpulentnych Latynosów przypominających Meksykanów, do wysokich, muskularnych całkowicie czarnych młodzian, którzy wyglądają jakby mieli w sierpniu jechać na Olimpiadę i reprezentować swój kraj w sprintach.

Kubanki również bardzo różnorodne i zdecydowanie bardziej wyględne niż Meksykanki – wysokie i szczupłe, z wyjątkami oczywiście ;-)

Po tym jak nacieszyliśmy oczy widokiem Kubańczyków, przyszła pora na spacer po stolicy. I to spacer nie byle jaki, bo dziewięciogodzinny! M. urzeczona malowniczymi uliczkami Hawany łapała się co chwilę na tym, że uśmiecha się sama do siebie, dokładnie tak jak tuż przed podjęciem Wielkiej Decyzji.
Capitol

Budynek Bacardi

Pl. Św. Franciszka

Havana Vieja

Havana Vieja

Mrówczy budynek



Po kilku godzinach spaceru przyszła pora aby zmierzyć się z tym, co zmieniło piękną Birmę w piekło, czyli kuchnią kraju rządzonego przez reżim... Obawialiśmy się najgorszego, a tym czasem na obiad zjedliśmy… uwaga, uwaga…
Tak jest! Schabowego!:-) Jedliśmy w tzw. paladerii, czyli domu prywatnym przerobionym na restaurację. Ostatnie lata przyniosły nieznaczną odwilż na Kubie i władze pozwalają obywatelom na prowadzenie prywatnych biznesów polegających na wynajmie pokoi (casa particular) oraz prowadzeniu restauracji (paladar).

Przeżuwając nasze escallopes de cerdo empenadas (czyli schaboszczaki) analizowaliśmy lokalny systemem walutowy. Turyści płacą na Kubie w walucie wymienialnej – Peso Convertible (1 CUC = ok. 1 USD). Pieniądze można wymienić w oficjalnym punkcie wymiany, na szczęście nikt nie liczy zmarszczek na czołach amerykańskich prezydentów jak to robią w Birmie i można wymienić wszystkie banknoty. Warto zamiast dolarów przywieźć EURO, bo na wymianę dolarów nałożony jest dodatkowy podatek 10%. To kubańska odpowiedź na amerykańskie embargo … jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie…

Miejscowi płacą w zwykłych pesos (1 CUC = 25 pesos), którego posiadanie przez  turystów zagranicznych jest teoretycznie zabronione. Różnice w cenach rzucają się w oczy, np. pizza w lokalu dla miejscowych kosztuje ok. 15 pesos (czyli 0,6 CUC), a w knajpie dla gości zagranicznych ok. 3-4 CUC. My za dwa schabowe z ryżem i surówką płaciliśmy 10 CUC, czyli tyle, ile wynosi przeciętna miesięczna pensja kelnera… 

Dwie waluty oznaczają również dwa różne światy. Peso wymienialne obowiązuje w turystycznej dzielnicy Havana Vieja, gdzie wśród odnowionych budynków zagraniczni turyści wznoszą toasty drinkami Cuba libre za 3 CUC i palą oryginalne cygara po minimum 7 CUC za sztukę. Gdzie po centralnym placu przechadza się sobowtór Fidela Castro, a w bramach kolorowych kamieniczek siedzą znane z pocztówek panie z cygarami i pozują do zdjęć.
Za zdjęcie oczywiście turyści płacą „twardą” walutą.

W Centro Havana, gdzie powszechniejszą walutą jest lokalne peso, w bramach sypiących się budynków, siedzą prawdziwi ludzie, którzy wypatrują okazji na sprzedanie komuś podrabianego cygara za kilka wymienialnych peso. Rum Havana Club również leje się szerokim strumieniem, ale za trzy CUC można tu kupić całą butelkę. W sklepach oprócz rumu wiele kupić nie można.





Obie dzielnice łączy motoryzacja – kilkudziesięcioletnie amerykańskie samochody są popularne wśród miejscowych taksówkarzy wożących turystów, ale poruszają się nimi również zwykli ludzie. W zasadzie trudno zrobić zdjęcie, w które nie wpasuje się jakiś oldschoolowy Cadillac czy Chevrolet, a Hawana zdaje się być jednym wielkim muzeum motoryzacji. 






Ostatnim elementem naszej kubańskiej układanki była muzyka. Nie jesteśmy wielkimi melomanami, ale płytę Buena Vista Social Club przesłuchaliśmy wiele razy. Widzieliśmy też film, który pokazywał, że płyta BVSC to tak naprawdę nagranie ulicznych muzyków, których na Kubie spotkać można w każdym klubie muzycznym. Kiedy przemierzone kilometry zaczęły dawać się nam we znaki, usiedliśmy w jednej z turystycznych knajpek, w której jeden z zespołów właśnie szykował się do „grania do kotleta”, zamówiliśmy piwo przygotowani na pierwsze kubańskie rozczarowanie i…

…Bum! Wokalista, który w przerwach między utworami chodził po knajpie i zbierał napiwki do kapelusza, miał głos jak dzwon! Śpiewał piosenki znane i nie znane, a my mieliśmy gęsią skórkę. 
Towarzyszyli mu dwaj gitarzyści (jedna gitara to nie była gitara tylko takie inne coś, ale jak mówimy – nie znamy się), kontrabasista i perkusista. I grali jak Buena Vista Social Club :-)


Tak się rozochociliśmy tą kubańską muzą, że zamiast grzecznie iść spać o 23 (po 13 godzinach zwiedzania), to wybraliśmy się na imprezę do Casa de la Musica! 

Żałujemy, że nie mieliśmy aparatu ze sobą, żeby Wam to wszystko pokazać, więc musicie zadowolić się przydługim opisem…

Zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale po ogromnej kolejce przed wejściem (w większości lokalni imprezowicze, kilka sztuk turysty) zgadywaliśmy, że może być dobrze. Okazało się, że Casa de la Musica to klub nocny z trzema barami, stolikami, parkietem oraz ogromną sceną, na której muzyka grana jest na żywo.

Już samo stanie w kolejce było nie lada doświadczeniem – w końcu stało się jasne, dlaczego młode mieszkanki Hawany od rana paradowały po ulicach z wałkami na włosach. Makijażu i fryzur mogłaby pozazdrościć im niejedna Polka w sylwestrową noc. Ciuchów i butów mogłyby za to pozazdrościć kobiety uprawiające najstarszy zawód świata… Na wypadek gdyby ponętne bujanie biodrami i kocie ruchy nie wystarczyły by przykuć uwagę, panie odpowiednio uwidaczniały swoje kształty. Królowały zatem obcisłe gorsety, bluzki do pępka, 10-centymetrowe lub wyższe szpilki, przydługie bluzki lub przykrótkie sukienki (zwał jak zwał). Wszystko to okraszone brokatowym makijażem i obowiązkową złotą biżuterią.

A przy wejściu panowie ustawieni dookoła bramek przyglądali się tym pokazom, wypatrując swoich przyszłych partnerek do tańca, prezentując opięte torsy w obcisłych koszulach, funky obuwie z przydługimi noskami i złote łańcuchy na szyi. Do tego biały kapelusik i okulary przeciwsłoneczne w złotych oprawkach i żadna kocica się nie oprze! Razem wyglądali mniej więcej tak:


Na początku imprezy klubowe cheerleaderki zatańczyły do „Lady Marmelade”, potem na scenę wyszedł konferansjer i głosem anioła odśpiewał dwie ballady, po których publiczność oszalała. Następnie na scenie pojawił się kubański Back Street Boys w okrojonym składzie i było trochę żenująco, ale na szczęście zagrali tylko dwa czy trzy kawałki.

Gwiazdą wieczoru był Manolo Simonet wspierany przez zespół złożony z dwóch supportujących wokalistów, dwóch perkusistów (perkusja zwykła i bębny), czterech trębaczy, kontrabasisty, skrzypka, dwóch gitarzystów (znowu ta jedna gitara co nie jest gitarą), pianisty oraz flecisty. Dodatkowo gwiazda zagraniczna - gitarzysta Dominic Miller, który na co dzień gra ze Stingiem. W sumie szesnaście osób na scenie i totalny odlot :-)

Co prawda nie mieliśmy aparatu, ale ktoś miał go wcześniej - wrzucamy filmik, który pokazuje mniej więcej jak tam jest. Nawet artysta ten sam :-)


Wszyscy lokalsi dawali czadu na parkiecie, my też się trochę poruszaliśmy, ale daleko naszym wygibasom do tych kocich ruchów, które prezentowali miejscowi ;-) Wróciliśmy do naszego kolonialnego domostwa o 3 nad ranem, po 17 godzinach chłonięcia Hawany, w znakomitych humorach i choć zostało nam jeszcze 13 dni na Kubie, wiedzieliśmy już, że dobrze zrobiliśmy umieszczając Kubę na trasie naszej podróży.


Prześlij komentarz